Rok z korespondencji kobiety

Author: Magdalena Janczewska

ROK z KORESPONDENCJI KOBIETY
(fragment)

Cześć Siostrzyczko !
Widzę, że znowu na bieżąco odpowiadasz na listy do swojej ulubionej i jest to bez znaczenia, że jedynej siostry. Mam dziś perfidny nastrój, choć właściwie nie przypominam sobie, kiedy ostatnio mówiłam, że mam dobry, ale to nie moja wina, że urodziłam się w kraju gdzie częścią tradycji narodowej, kultywowanej zresztą z ogromną lubością jest udowadnianie wszystkim dookoła, że jesteśmy bardziej nieszczęśliwi niż inni, co z oczywistych powodów jest dość trudnym zadaniem.

Pierwszy września, pięknie! Całe lato za mną, a ja nawet nigdzie nie wyjechałam, ale wcale nie narzekam! I tak nie miałam ochoty wlec swego tyłka, (do którego jestem emocjonalnie przywiązana) w jakimś podrzędnym autokarze, bez muszli klozetowej, przez kilkanaście godzin, w najlepszym wypadku trafiając do celu bez zmiany środka lokomocji, (bo jeżeli wierzyć naszym mediom, co trzeci autokar wiozący turystów tego lata skończył w przydrożnym rowie), wcale nie koloryzuję! Zresztą na nic innego nie byłoby mnie stać, więc to nawet lepiej, że ostatecznie zdecydowałam się zostać w domu, przynajmniej oszczędziłam trochę. I kogo ja się staram oszukać? Nie dość, że nie udało mi się odłożyć ani grosza, (co wcale nie oznacza, że nie umiem oszczędzać), to na dodatek ZNOWU nie zobaczyłam lazurowych wybrzeży Grecji. A tak właściwie lazurowe to znaczy jakie? Oczywiście nie wiem, bo nigdy nie byłam na żadnym lazurowym wybrzeżu.

A propos naszych szacownych rodziców, jutro mają zamiar mnie odwiedzić. Co oznacza definitywnie jedno, muszę posprzątać, może nawet zniżyć się do starcia kurzy, ale bez przesady, w końcu jak to mawia nasza szacowna matrona albo ma się „to” w genach albo nie (niestety to samo dotyczy gotowania, tak więc już dawno pogodziłam się z myślą, że ja TEGO nie mam i muszę powiedzieć, że wcale nie jest mi z tego powodu przykro, choć niektórzy uważają, że zdecydowanie powinnam czuć się winna). Na szczęście mój Bronio nie uważa, że jedyna droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek, więc oboje stołujemy się w podrzędnych restauracjach, dopóki nie będzie nas stać na prywatnego kucharza.

Poza wizytą rodzinną, w moim niezwykle fascynującym harmonogramie zajęć znajduje się również oglądanie meczu piłki nożnej w pubie, a nie w domu, bo jak twierdzi Bronio tam jest „atmosfera” przez duże „A”, co w tłumaczeniu z języka fanatyków piłki nożnej na język ludzi normalnych oznacza picie piwa w towarzystwie wygolonych i rozhisteryzowanych szalikowców (symbol polskiego patriotyzmu) gotowych zmasakrować i zrównać cały pub z ziemią w razie przegranej. Tak więc mam nadzieję, że wygramy. Z drugiej strony porównując szalikowców z dresiarzami, uważam, że ci pierwsi są zdecydowanie sympatyczniejsi, przynajmniej można powiedzieć, że mają jakąś ideologię. Muszę jednak przyznać, w ramach sprostowania mego nieco subiektywnego poglądu, że szalikowcy nadmiarem inteligencji również nie grzeszą. W każdym razie mam szczerą nadzieję, że to nie jest zaraźliwe, bo w końcu kto z kim przystaje…, ale ostatecznie to tylko półtorej godziny. Półtorej godziny męczarni, jaka szkoda, że nie kupiłam sobie wcześniej stoperów do uszu, ale cóż, czego się nie robi dla Bronia. Biedactwo moje, tak przeżywa ten mecz, że z tego stresu nawet jeść mu się odechciało. A tak między nami, wcale mu to nie zaszkodzi, jeszcze parę meczy i kto wie może dieta okaże się zbędna, wszystko w rękach naszej reprezentacji.

Muszę lecieć, bo jak się spóźnimy to biada mi, nierozumnej istocie nie będącej w stanie pojąć swym kobiecym, a więc poniekąd w tej dziedzinie ograniczonym umysłem, całej doniosłości tego wydarzenia.

Do usłyszenia po meczu -Twoja siostra Juliana.

Dzięki Wam o bogowie – przeżyłam!
W gruncie rzeczy, niestety, muszę się przyznać, że nie było tak tragicznie jak się spodziewałam. Prawdą zatem jest, że człowiek w tłumie staje się istotą prymitywną poprzez wyzbycie się swego indywidualizmu oraz logicznego myślenia na rzecz życia stadnego. Nie żeby mi to specjalnie wczoraj przeszkadzało, że wyzbywając się resztek godności ludzkiej wrzeszczałam na całe gardło: POLSKA! BIAŁO-CZERWONI!!! Cóż, z psychologicznego punktu widzenia jest to naturalny i bardzo…praktyczny sposób uzewnętrznienia drzemiących w nas emocji. Wniosek z tego taki, że od dziś będę zwolenniczką tej wyjątkowo skutecznej terapii antystresowej.

Metodą na uczczenie zwycięstwa albo przetrwanie hańbiącej porażki jest „zalanie robala” w pubie, który jest stałym miejscem spotkań towarzyskich „ intelektualnej elity naszego miasta”, za którą większość stałych bywalców niewątpliwie się uważa. Z drugiej strony, jest to idealny ośrodek terapii grupowej, gdyż zaledwie w ciągu godziny bez jakiegokolwiek nakładu finansowego z twojej strony, nabierasz przekonania, że pośród miliona wariatów i kretynów chodzących po tym świecie TY jesteś jedną z nielicznych, jeżeli nie jedyną normalną osobą. Oczywiście, jeżeli starać się zbadać ową myśl bardziej dogłębnie to można by dojść do przykrego wniosku, że z wariatem tylko wariat się dogada, ja zdecydowanie wolę zatrzymać się na pierwszej konkluzji, która jest dużo bardziej budująca.

Tak więc ostatnie zebranie śmietanki towarzyskiej przebiegało mniej więcej w następujący sposób. Wchodzę z Broniem (jak zwykle, nigdy sama, bo byłoby to wielkim nietaktem, gdyż w „towarzystwie” istnieję jako dziewczyna Bronia, oto mój status społeczny) do zadymionego i przyćmionego wnętrza, z głośników leci stały podkład muzyczny, popularny „metal music”, czego ja w swoim braku gustu i znajomości nowoczesnej twórczości nie jestem w stanie docenić. Ciemne, żeby nie powiedzieć, brudne ściany i stare drewniane meble uzupełniają całość, oddając doskonale „radosny” klimat tego lokalu. Siadamy z Broniem przy stałym stoliku, naturalnie dołączając do reszty zebranego towarzystwa. Podczas, gdy Bronio kieruje (jak zwykle) swe pierwsze kroki do baru w celu zaopatrzenia się w złocisty napój, ja siedzę bezradnie wpatrując się z intensywnością we własne paznokcie, a w duchu pocieszając się „Jestem powszechnie lubiana i akceptowana”. Po przełamaniu pierwszych lodów, mając już pod ręką relaksującą szklaneczkę, staram się dołączyć do rozmowy i tu zaczynają się schody. Głównym tematem rozmowy zazwyczaj są znajomi (problem polega na tym, że nie moi) i ich prywatne życia, bądź też nowinki komputerowe albo sukcesy zawodowe tych szczęśliwców, którym udało się znaleźć pracę w mieście słynącym w kraju z największej skali bezrobocia. Ja oczywiście na razie nie należę do grona tych szczęśliwców i nie zapowiada się na to bym szybko miała do nich dołączyć, innymi słowy dzielnie pasożytuje na rodzinie, która równie dzielnie płaci za moje studia. Ale wracając do „śmietanki towarzyskiej”, jest to największy zbiór dziwolągów jakich Ziemia nosiła, do których siebie naturalnie nie zaliczam, jestem tzw. ‘wyjątkiem od reguły’.

Dziś, jak zwykle, siedząc w popularnym tu ‘nic mnie nie rusza” stylu, najlepiej żując flegmatycznie gumę i robiąc minę znudzonego „macho” (w moim wypadku ‘wyluzowanej laski’), obserwuję jak należy się zaprezentować, aby uzyskać ogólną akceptację otoczenia ( a tak przy okazji może powinnam zacząć pisywać do kronik towarzyskich). Obok mnie siedzi Tomek, znany tu jako Siara, ze względu na swoją inaczej-legalną działalność w świecie biznesu. Siara, to jakby mafioso, tylko, że taki malutki, a właściwie to tak tyci, że ledwo zauważalny. Zresztą ogólnie wiadomo, że od czasu wakacji zdrowotnych w kurorcie nad morzem, gdzie pacjenci mają zwyczaj opalania się w kratkę, Siara zajął się działalnością mniej szkodliwą dla zdrowia. Co by jednak o nim nie mówić, to z pewnością nie można powiedzieć, że nie ma on swego stylu. Tomek wszędzie i zawsze występuje w garniturze najlepszych projektantów, często sprowadzanych z Paryża za ciężkie pieniądze ( w wersji dla niedowiarków bądź pesymistów, z parysko-regionalnych obrzeży miasta, gdzie na tzw. ‘światowych’ rynkach mody można spotkać i potargować się osobiście z właścicielami największych straganów mody). Choć niejednokrotnie przeszkodą w porozumiewaniu się jest tu bariera językowa, wszelkie wątpliwości zawsze rozwiewa nasz słynny esperanto, doprawdy możliwości języka migowego są nieograniczone, dość przytoczyć tu niezmiernie popularny i powszechnie rozumiany gest wysuniętego palca środkowego, niestety zapożyczony z amerykańskiego, który oznacza: dziękuję uprzejmie aczkolwiek twoja propozycja jest nie do przyjęcia. Ponadto, muszę podkreślić, że nieodłączną dumą i głównym atutem Siary jest posiadanie własnego AUTA. Jak wielokrotnie wszyscy mieli okazję usłyszeć, ten wspaniały, komfortowy samochód kupiony został za Siary własną krwawicę ( a właśnie, słyszałam, że oddawanie krwi to niezły interes w dzisiejszych czasach, ale żeby tak na cały samochód?! Biedny chłopak nic dziwnego, że wygląda tak anemicznie!). Można zatem śmiało zaryzykować stwierdzenie, że Fiat 126p, popularnie również zwany ‘maluchem’ wyniósł Siarę na prawie sam szczyt drabiny społecznej. Cóż, takim jak ja pozostaje tylko wzdychać i patrzeć tęsknym wzrokiem za Siarą oddalającym się w swoim jaskrawo-żółtym (a powszechnie wiadomo, że jest to kolor samochodów sportowych), ekonomicznym, a przede wszystkim stworzonym do jazdy w wielkim mieście ‘bączku’. Gwoli wyjaśnienia, bączuś to właśnie pieszczotliwa nazwa limuzyny Siary.

Tak więc Siara wpada dziś do pubu, (jak zwykle zajęty, jak to bywa z ludźmi biznesu, wiecznie rozchwytywani!) i witając się kolejno z wszystkimi samcami (pomijając rodzaj żeński, w jego mniemaniu nie godny uściśnięcia jego prawicy) rzuca standardowe hasło: ‘Co tam jak tam, pijecie dziś troszeczkę?’. Nie należy tu podawać w wątpliwość szczerych intencji Siary, który uważa, że po pierwsze, prawdziwi faceci powinni chcieć pić zawsze i wszędzie, a po drugie, powinni zaliczać dziennie około trzech do pięciu „panienek” (na pytanie dlaczego tak mało, Siara zwykle odpowiada, że nie może cały dzień zaspokajać napalonych nastolatek). Jako, że hasło Siary zwykle pozostaje bez odzewu, kończy się na piwie i raczeniu towarzystwa kolejną opowieścią w stylu : „Miałem dziś męczący dzień, musiałem opędzać się od nachalnych lasek wieszających się mi na szyi”, czyli standard. Stwierdzenie Siary nikogo nie zdziwiło, ku jego konsternacji, nikt niestety nie dopytywał się o pikantne szczegóły. A zatem rozmowa zeszła na codzienne tematy, czyli o komputerach, gierkach, internecie, filmach, itp., a ja mogłam spokojnie powrócić do mego ulubionego zajęcia to jest obserwacji kolejnych dziwactw.

Cześć, przepraszam, że tak dawno nie pisałam
Mam doła giganta, wielkości tyłka naszej cioci Izy, sama więc rozumiesz, że musi być duży. A skoro już jesteśmy przy tyłkach, to mój też w oczach nie maleje, a raczej przypomina to odwrotny proces, jak tak dalej pójdzie to nawet posiadanie karnetu na siłownię nic tu nie pomoże (bo taka głupia żeby z niego korzystać to nie jestem). Ale wracając do mojej czule pielęgnowanej depresji, miałam wczoraj koszmarny dzień, zupełnie jak z tego horroru, gdzie ta laleczka dziecięca ożywa i morduje każdego kogo spotka na swojej drodze. To prawie jak ja wczoraj, a przynajmniej niewiele brakowało. Wszystko zaczęło się od mojej kłótni z Broniem o… pilota do telewizora, symbol władzy i dominacji w związku. O godzinie 19 wieczorem przychodzi do mnie Bronio (jak zawsze zmęczony po całym dniu pracy, sprzedawania swoich ukochanych komputerów i wykłócania się z ‘bezmózgowymi’ klientami, tłumacząc na nasz język z takimi laikami komputerowymi jak ty czy ja), pada zmęczony na kanapie w dużym pokoju i zaczyna proces przerzucania kanałów, jakby to była najważniejsza rzecz pod Słońcem, pomijając oczywiście komputery. Zupełnie, w najmniejszym nawet stopniu nie wyprowadzona z równowagi (może tylko odrobinkę) zapraszam uprzejmie Bronia do pomocy w kuchni przy kolacji, jako że nie ma drugiego równie przyjemnego zajęcia jak gotowanie, które zwykle wprawia mnie w stan euforii, a może raczej eu’furii, co brzmi bardziej prawdziwie. Bronio, jak się domyślasz, bardzo entuziastycznie nastawiony do mojej propozycji, stwierdza, że się odchudza i właśnie dlatego, dodaje głosem bezdomnego psa, wcale nie musi jeść. Na to krew mnie zalała i nieco zmąciła wzrok. W następnym momencie z moich ust wypłynął potok mało wyszukanych komplementów. Wyzwałam Bronka od szowinistycznych, kłamliwych, prostackich, chamskich, i nie pamiętam jakich jeszcze samców oraz paru innych sympatycznych zwierzątek, po czym popełniłam mały, nieznaczący błąd. W przypływie nieodpartej chęci potrenowania swojego backhand’u ( choć sama przyznaję, że to dość dziwne bo nigdy w tenisa nie grałam) wykonałam rzut talerzem, który niefortunnie był akurat pod ręką, prosto w Bronia. W efekcie, jedno na pewno można powiedzieć, to był rzeczywiście mistrzowski wymach, sama bym się nie podejrzewała o taką celność, ale jak twierdzą najlepsi, tajemnica sukcesu nie tkwi w sile fizycznej lecz naszej psychice, a więc wystarczy tylko czegoś mocno pragnąć a efekt jest…jak powyżej. Jak przypuszczałam jednak, Bronio nie docenił mojej sprawności, bo po chwili usłyszałam trzask drzwi wyjściowych i w ten oto sposób zostałam sama na placu boju, ale zupełnie nie czułam się jak Bonaparte, tym bardziej, że moja starannie zaplanowana kolacja w postaci mrożonej pizzy nie wydawała się już tak atrakcyjna.

Niestety to nie koniec tego pełnego uroków dnia. Po odkurzeniu całego mieszkania (wypróbowana terapia antystresowa) i zmyciu podłogi już na czworaka, umówiłam się na spotkanie z Aśką, mając nadzieję, że wyżalę się jej przy małym drinku lub dwóch. Poszłyśmy więc do ‘Żaglowca’ i jak sama nazwa wskazuje, następnego dnia czułyśmy się jakbyśmy spędziły wieczór na kołyszącej się łajbie. Niemniej jednak, nie jest to głównym powodem mego kaca, zresztą nie tylko moralnego. Otóż okazuje się, że jednak można spotkać interesujących i kulturalnych ludzi nawet w pubie, takich jak pan Malinowski, który postanowił uroczyć Asię i mnie swoim towarzystwem. Dosiadł się do naszego stolika z nietanim gestem, szampanem rocznik 1999 i zapytał, czy mógłby uprzyjemnić wolne chwile swoją niebanalną osobą. Z naszej strony nie padło żadne słowo, ze względu na nasze szczęki, które w tym momencie leżały na podłodze. Pierwsza mowę odzyskała Aśka, a trzeba tu zaznaczyć, że również nie miała najlepszego dnia za sobą, bo jak się wkrótce miałam dowiedzieć właśnie się rozeszli z Bartkiem (licealną miłością Aśki). ‘A co ty sobie właściwie wyobrażasz kolego?’ uprzejmie zapytuje Anka pana Malinowskiego. ‘Wydaje ci się może, że za taką marną podrubę szampana kupisz sobie prawo przebywania w naszym niebanalnym towarzystwie?’ (Aśka nigdy nie miała kompleksów dotyczących figury ani rozumu, mimo, że nie koniecznie była orłem wśród geniuszy). Po czym, kierowana nieodpartą chęcią zemsty na wszystkich szowinistycznych mężczyznach tego świata, wylała na biedaka szampana wykrzykując: ‘Tak zachowuje się prawdziwa dama, gdy grzecznie chce powiedzieć dziękuję, ale nie!’. Pan Malinowski podczas owej lekcji etykiety dwornej miał dość dziwną minę, wyglądał trochę jak małe dziecko, na którego oczach ktoś właśnie rozbił jego ulubiony samochodzik, a trochę jak rozjuszony byk, przed którym macha się czerwoną płachtą. Cóż wszystko dobre co się dobrze kończy, ale nie w tym przypadku niestety! Jak się niebawem okazało, a dokładniej jeszcze zanim Aśka zdążyła odstawić, pustą już butelkę szampana, szanowny pan Malinowski był, ku naszemu niepomiernemu zdziwieniu, właścicielem owego lokalu. Nic więc dziwnego, że raptem zza pleców pana właściciela wyłonił się, na oko dwumetrowy dryblas, mówiący równie uprzejmym tonem jak poprzednio Asia. Ów wielkolud wyprosił nas z lokalu, o dziwo bez użycia napędu nośnego w postaci kopniaka. Tak więc odprowadzane sympatycznym spojrzeniem ochrony, jak i lekko zszokowaną klientelą ‘Żaglowca’ postanowiłyśmy opuścić ten i tak krzykliwy jak na nasz gust lokal.

Resztę dnia postanowiłam spędzić lecząc już nadchodzący ból głowy w łóżku, z butelką piwa na wszelki wypadek w zasięgu ręki.

Hurrrra!!!
Obroniłam się!!! Niech żyje wolność i swoboda! Teraz całe wakacje przede mną, wystawianie twarzyczki (dodam, że z dyplomem) do słoneczka!

Ale beznadzieja…
Nie mam pracy, nie studiuję, nie mam kasy… Tylko nie wiem, które z tych trzech najbardziej mnie dobija. Pewnie wszystko po trochu.

I po jaką anielkę ja w ogóle kończyłam studia?! Mam teraz ładny papierek do powieszenia w łazience na ścianie, żeby goście mieli na czym wzrok zawiesić w między czasie, a jak mi się skończy papier toaletowy to przynajmniej będzie rezerwa. Jestem kobietą z wyższym wykształceniem, ze znajomością języków obcych (może z tymi językami trochę przesadziłam ale przynajmniej jeden jest bez zarzutu) i nerwicą depresyjno-wegetatywno-lękową. Już widzę swoje życie w różowych barwach, zrobię karierę jako kura domowa, matka swoich dzieci i wzorowa gospodyni domowa, szczyt moich marzeń (tylko, że ja nie mam dzieci ani męża, nie umiem gotować i jak tak dalej pójdzie to skończą się również datki rodziców na mieszkanie, oczywiście ma to i swoje dobre strony… Nie, po dłuższym namyśle stwierdzam, że jednak nie ma). Ostatecznie, dlaczego taka błyskotliwa, inteligentna, energiczna osoba jak ja miałaby nie dostać pracy w mieście, gdzie jest największe bezrobocie w kraju.

Dlaczego wszystkie ogłoszenia o pracę przypominają rubryki matrymonialne? Np. ‘poszukuję młodej, ale doświadczonej dziewczyny po studiach, z dobrą prezencją, bez zobowiązań, mile widziany własny samochód’. Zastanawiam się jak można mieć paroletni staż pracy zaraz po studiach i jeszcze pieniądze odłożone na własny samochód?! Najprościej będzie z wolnym czasem i prezencją, choć dziś i to trzeba umieć sprzedać.

Moje pierwsze kroki skierowałam ambitnie do szkoły, a raczej jakiś 20 szkół, celem zaprezentowania się i ‘sprzedania’ mojej osoby na stanowisko nauczycielki języka angielskiego. Pełna optymistycznych myśli w stylu: ‘a co jak postawi mi pałę, albo wezwie rodziców na dywanik?’, udałam się do gabinetu dyrektora szkoły podstawowej. Pan dyrektor nie wydawał się być uszczęśliwiony moim widokiem, że nie wspomnę mego starannie opracowanego podania. Pierwsze słowa, które skierował do mnie z uśmiechem wyższości na swojej wrednej gębie brzmiały ‘ Czy mogę być z panią szczery?’, na co ja oczekując uwagi w dzienniczku szkolnym ‘ależ proszę bardzo’. A więc usłyszałam o co się prosiłam: Nie ma pani żadnych szans na dostanie pracy gdziekolwiek z takimi kwalifikacjami, to wszystko to za mało, dużo za mało, nie może mi pani nic a nic zaoferować, radziłbym pani pójść na studia, ponieważ im szybciej pani je skończy tym szybciej uda się pani coś znaleźć, no bo pani przecież wcale nie ma wykształcenia!’. Podniesiona na duchu przy mojej pierwszej próbie, podziękowałam panu dyrektorowi uprzejmie i wyszłam na podbój świata szkół podstawowych. W drodze do następnego sekretariatu klęłam siarczyście na nadętych ważniaków pierdzących w fotele dyrektorskie, którzy na pewno sami nie mieli wiele ponad świadectwa szkoły podstawowej. Po odwiedzeniu około 20 szkół byłam całkowicie znieczulona, a wręcz skłonna do krzyczenia od progu ‘tak wiem, że jestem bez wykształcenia, bo przecież dziennikarstwo to nie anglistyka, a międzynarodowym egzaminem Cambridge to mogę sobie jedynie, eee…szkoda słów’. A więc w dniu numer jeden starania się o pracę, dowiedziałam się, że bez znajomości (np. w postaci cioci pracującej w sekretariacie) ciężko się żyje na tym świecie.

Próba numer dwa polegała na rozprowadzeniu ulotek oraz zamieszczeniu ogłoszenia w gazecie z ofertą udzielania korepetycji z języka. Trudno byłoby powiedzieć, że telefony mi się urywały, właściwie to nawet jakieś dwa były, jeden w sprawie napisania za kogoś magisterki, a drugi to też kompletny niewypał.

Zarzuciwszy ideały nauczycielskie (zresztą jeżeli chodzi o tzw. pedagogiczne podejście do dzieci to delikatnie mówiąc mi go brak, chyba że normalne jest traktowanie każdego liliputa jak potencjalnego diabełka), postanowiłam spróbować czegoś bardziej prozaicznego. Na pierwszy rzut oka wydawała się to idealna posada dla mnie, według ogłoszenia poszukiwano: młodej, elokwentnej, ze znajomością podstaw księgowości (to z pewnością przyjdzie z czasem) na stanowisko sekretarki w małej firmie. Udałam się więc na tzw. ‘interview’ z panem prezesem, z etykietką wypisana na czole ‘Jestem Wielki’. W mojej najlepszej kiecce, o całkiem przyzwoitej długości i świeżo umytymi włosami powinnam zrobić piorunujące wrażenie, najwidoczniej pan prezes miał nieco odmienne oczekiwania.

– Jakie ma pani wykształcenie? – zapytał

– yyy……całkiem przyzwoite, mam licencjat z nauk politycznych i posługuję się płynnie językiem angielskim

– Rozumiem….ale co to ma wspólnego, np. z księgowością, ma pani może jakieś doświadczenie w tym zakresie?

– Cóż, nie pracowałam wcześniej jako sekretarka…ale chętnie się nauczę.

– W takim razie gdzie pani wcześniej pracowała?

– Właściwie to jeszcze nie miałam okazji, ale jestem na najlepszej drodze

– Tak pani uważa? Interesujące… Być może pewności siebie pani nie brakuje, ale jeżeli chodzi o doświadczenie i przygotowanie teoretyczne to nie spełnia pani wymagań. Mogę pani najwyżej zasugerować, iż powinna pani rozejrzeć się za czymś bardziej adekwatnym.

– Np.?

– No wie pani…np. poszukuję właśnie z żoną opiekunki do dziecka, więc gdyby była pani zainteresowana….

– Dziękuję panu uprzejmie, ale osobiście uważam, że dzieci to małe potworki, a poza tym nie przypominam sobie żebym wspominała coś na temat doktoratu z pedagogiki?!

I tak skończyły się moje nadzieje na pracę prawdziwej biznes woman.

Wróciłam więc do mego ulubionego zajęcia, to jest użalania się nad sobą i prowadzenia dokładnego przeglądu polskich seriali, no i może paru brazylijskich. Pomiędzy jednym gryzem torciku, a drugim, na pocieszenie, układam strategię pod tytułem ‘Jak zostać milionerką do 30 roku życia?’, ewentualnie, tak na wszelki wypadek, mam strategię awaryjną pt. ’jak poślubić milionera przed 30?’.

STRATEGIA PIERWSZA

– wygraj w totolotka lub na wyścigach konnych

– znajdź sponsora

– wymyśl wiagrę lub inny cud XXI wieku

– dołącz do Aniołków Charliego lub, w razie braku miejsc, do innej feministycznej organizacji

– zasięgnij fachowej porady u wróżki

STAREGIA DRUGA (AWARYJNA)

– wypożycz film z Merline Monroe ‘Jak poślubić milionera?’

– stwarzaj pozory jakbyś już była przynajmniej obrzydliwie bogata (np. latem noś futra a zimą chodź na solarium), a w związku z tym całkowicie nie zainteresowana finansowym aspektem życia

– zrób własny spis ludności składający się z samych właścicieli porsche, BMW lub mercedesa (wedle preferencji – tylko najnowsze modele) i zorganizuj przypadkowe spotkanie

– tylko dla odważnych: weź kredyt w banku i poleć na Majorkę, zatrzymaj się w najdroższym hotelu

– dla desperatek: daj ogłoszenie matrymonialne w gazecie następującej treści „młoda, inteligentna, zgrabna, niebanalnej urody, bez wad, poszukuje mężczyzny z własnym domem, samochodem i niebanalnym kontem w banku celem nawiązania szczerej przyjaźni, która z czasem może (upewniwszy się co do ilości zer figurujących na danym koncie) przerodzić się w głębokie uczucie”.

A podobno najważniejsza jest w życiu umiejętność cieszenia się drobiazgami…

Witam
Co słychać?

Bo u mnie, jak zwykle, ciężko. Chociaż pogodę mamy ładną, u mnie jak nie urok to.., zamiast wystawiać swój, niestety blado-biały zadek do słoneczka, ja siedzę w domu zakutana w koce i szaliki, a moje gardło przypomina pole z minami, tylko że ropnymi. Ostatnio doszłam nawet do wniosku, że kariery zawodowej to chyba jednak nie zrobię, bo mam po prostu wstręt do wszelkiego rodzaju pracy. I chyba nie mogłam się tym zarazić, bo jest to ponoć wrodzone, jak twierdzi mama, ale broń Boże nie dziedziczne, tak więc jestem wyjątkowym przypadkiem w rodzinie.

A nie mówiłam Ci jeszcze o swoim weekendzie na Mazurach! Było (o dziwo) fantastycznie, nawet za dużo nie narzekałam, odwodnienie w łącznej ilości tylko jedno. Większość wolnego czasu spędzaliśmy na jedzeniu grilla i piciu piwka, w rezultacie nikt już nie może patrzeć na … grilla oczywiście. Znaleźli się również i tacy wariaci co porywali się na rozrywki sportowe typu plażowa siatka bądź tenis, ale ja na szczęście nie uległam ogólnym trendom. Jeziorko to bardzo przyjemny widok dla duszy, jeżeli zaś chodzi o ciało to zdecydowanie nie uznaję zimnej wody, a więc pływanie musi jeszcze poczekać. W każdym razie wróciłam zadowolona ale długo to nie potrwało, bo teraz siedzę w domu i użalam się nad sobą, czyli wszystko wróciło do normy. Idę zużyć trochę chusteczek, zawsze jest nadzieja, że odpadnie mi nos od wycierania i trafię do szpitala, a wtedy to już na pewno wszyscy będą mnie żałować…

Cześć!
Zgadnij co? Wielkie nieszczęście, w końcu dostałam pracę. Od września zaczynam wykonywać zawód starej panny, będę nauczycielką. Spełniły się moje najskrytsze koszmary senne, już na zawsze utknę w szkole, ratunku!!!

W roli pedagoga sprawdzam się jak w gotowaniu, a od paru lat postępów w tej dziedzinie nie zrobiłam, może za wyjątkiem wody w czajniku, nadal gotuję ją bezbłędnie, jeżeli nie zapomnę wcześniej nałożyć kurka. Zaczynam jutro, z pierwszakami w gimnazjum. Odczuwam lekki niepokój przejawiający się długotrwałym rozwolnieniem, dobrze będzie jak nie rozsadzę rur odpływowych do końca dnia. Wiesz, jak podpisywałam umowę o pracę to miałam dziwne wrażenie jakbym miała raczej pracować z krwiożerczymi hienami w zoo niż z dziećmi. Panie w sekretariacie patrzyły na mnie z ukosa pytając czy aby na pewno wiem co robię, bo przecież nie każdy może sobie poradzić z taką pracą, to już nie podstawówka, dodawały bardzo poważnym tonem, sugerując, że nie mam pojęcia w co się pakuję. O co chodzi tym wampom, zastanawiałam się, przecież to nie poprawczak ani Honolulu. W najgorszym wypadku wstawię draniowi jedynkę lub obsadzę dzieciaka na następny rok, nie ma jak to poczucie władzy!

Jednakże ciężko było mi w dalszym ciągu utrzymać pewną siebie postawę i przyklejony uśmiech samozadowolenia na twarzy, gdy zobaczyłam wysokość swojej wypłaty. Matko Boska! Co za nieludzkie stawki, to poniżej godności każdego szanującego się człowieka, to już za pracę w kamieniołomach pewnie więcej płacą. Patrzyłam z niedowierzaniem na świstek papieru leżący przede mną. Mam nadzieję, że chociaż buzię miałam zamkniętą, zastanawiając się gdzie do diaska podziała się reszta umowy??? Wyobraź sobie, że wyjęłam długopis i podpisałam ten wyrok, z ciężkim sercem co prawda. Czułam się, jakbym sprzedała się bardzo tanio. Pocieszający jest fakt, że początki nigdy nie są łatwe, jeszcze zrobię karierę, zobaczysz!

W kwestii moich spraw osobistych zmieniło się trochę, rozstałam się, definitywnie tym razem, z Bronkiem- szują, pijakiem i nieudacznikiem (tak wiem, że to już jedensty raz). Zadzwoniłam do niego wczoraj, prosząc o spotkanie, bo jak wiesz ostatnio się pokłóciliśmy a on na to, że jest zmęczony i chce mu się spać. Co jak co, ale potrzebę odpoczynku to ja potrafię zrozumieć, więc dałam mu jakieś 20 minut, żeby zregenerował swoje cherlakowate zwłoki i dzwonię ponownie. Nikt nie odbiera, więc dobijam się na komórkę, a tam w tle odgłosy imprezy. Mój były mi na to, że głowa go bolała i musiał z kimś porozmawiać, a że jego ulubiona ‚koleżanka’ z dzieciństwa ( w tłumaczeniu na język uczciwych kobiet: wredna małpa) była chętna żeby nadstawić swoje pomocne ramię do wypłakania się, to Broncio oczywiście skorzystał z ramienia, nie zaniedbując z pewnością innych, równie pożytecznych części ciała Agatki. Niestety, nie miałam przyjemności rąbnięcia pana B. niczym ciężkim, nawet nie mogłam mu przywalić z plaskacza, czyż nie jest to nad wyraz smutne? Myślałam, że się rozpłaczę z bezsilności. Musiałam się zadowolić rozwaleniem własnej słuchawki, zupełnie nieopłacalne i wcale mi nie ulżyło. Po tej scence jak z opery mydlanej, wyleciałam z domu jak z procy chwytając po drodze portfel, gotowa wydać wszystko co do grosza na zabawę, gwarantującą choćby chwilową amnezję. Praktycznie cel swój osiągnęłam ale nie w pojedynkę, dorwałam Aśkę po drodze do monopolowego, razem delektowałyśmy się żubrówką przez kilka godzinek. Muszę stwierdzić, że cel był zbożny a i rozmowy niebagatelne. Przy pierwszej butelce tematyka zdecydowanie krążyła wokół niższości i podłości gatunku męskiego oraz polityki. Zdecydowanie nie potrafiłyśmy pojąć dlaczego światem nie żądzą kobiety? Przyczyna mogła być tylko jedna, jesteśmy zbyt inteligentne żeby zniżać się do poziomu obecnej sceny politycznej, w przeciwnym razie oczywiście bez wahania byśmy kandydowały.

Na szczęście wkrótce nasze zdolności werbalizacji zostały znacznie ograniczone do dziwnego bełkotu, w rezultacie czego postanowiłyśmy przełożyć naszą wyprawę do gmachu rządowego na dzień następny.

Jak to się mówi jutro jest zawsze nowe i wolne od błędów, auuu…, może jednak nie zawsze, zważywszy, że moja głowa przypomina rozdeptaną minę przeciwpiechotną- to raczej mało zabawne uczucie, choć do wszystkiego można się przyzwyczaić, nie żebym planowała, ale zawsze to jakiś sposób na życie… Cholera, muszę coś zrobić ze swoim życiem, bo nie mogę już na siebie patrzeć w lustrze, a dopiero 8 rano. To się dopiero nazywa pozytywne myślenie! Jak ja mam być pewną siebie, odnoszącą sukcesy biznes woman, jeżeli ciągle sobie powtarzam, że moje życie to tragedia. Czas traktować siebie z szacunkiem! Może nie robię błyskotliwej kariery, może i większą część życia nie wiedziałam i nadal nie wiem co chcę właściwie robić, ale to wszystko w cale nie oznacza, że jestem gorsza od jakiegoś bankiera albo prawnika. Dlaczego zawsze przypina się nam etykietki i medale w zależności od tego gdzie pracujemy. Na pytanie ‘Kim jesteś?’, nikt już nie odpowiada: szczęśliwą osobą, albo człowiekiem który uwielbia pływać i wędrować po górach a w weekendy pisać wiersze. Czy nikogo to już nie obchodzi, a może tak się nauczyliśmy i nie przekraczamy pewnych norm, bo to się nie ‘opłaca’. W końcu większość z nas mierzy swoje kroki na miarce ‘jak bardzo to mi się opłaci’. Nie pamiętam już kiedy ostatnio zapytałam nowo poznaną osobę co lubi robić w wolnym czasie, a nie gdzie pracuje lub jakie szkoły skończyła. Mam pretensje do całego świata, tylko nie do siebie, więc jednak należę do tego samego gatunku co wszyscy, tylko że ja chcę być inna w tym względzie, a może nie tylko ja?

Pierwszy miesiąc pracy już za mną. Niestety nie mam pozytywnych wieści. Krótko mówiąc, jak zostanę w tym zawodzie dłużej, to grozi mi poważny urlop w kurorcie w Honolulu. A jak wiesz nie przepadam za przesadnie troskliwą obsługą, męczy mnie luksus panujący w tego typu ośrodkach, no i ta atmosfera wręcz przesadnej szczęśliwości, z pewnością by mnie drażniła. Kochana siostro, nie sądziłam, że kiedyś, a w szczególności nie w tak młodym wieku powiem te słowa: nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Pięknie! Mówi to dwudziestoczterolatka. Wydaje się, że na świecie zostały już tylko same patologiczne rodziny, a szkoły powinny być organizowane jak zakłady karne dla narkomanów, kryminalistów i panienek lekkich obyczajów. W tym zbiorowisku może uda się wyłowić dwie lub trzy normalne osóbki, ale jak mówią, kiedy wejdziesz między wrony …. Niestety nie przesadzam, już widzę twoją minę pełną niedowierzania na twarzy, kochanie, jeżeli jest ktoś kto boi się wyjść na korytarz podczas przerwy to nie są to moi uczniowie, ale ja. Można powiedzieć, że przeżywam tu koszmar drugiej młodości, uczę się jak panować nad sobą, żeby nie skopać tyłka rozpieszczonemu bachorowi, który traktuje mnie jak worek treningowy, nie dosłownie oczywiście…. Niestety, przemoc jest niewskazana, albowiem lubię wracać do domu własnym samochodem, a nie jego pozostałością. Dyrekcja jest bezsilna, rodzice niechętni do współpracy, najchętniej przyznaliby się do adopcji albo zlinczowali nauczyciela, tak więc system szkolnictwa całkowicie leży. Zamiast uczyć, starasz się przeżyć 45 min bez pobicia, demolki sali czy załamania nerwowego. Jedno w tym zawodzie jest dobre, wystarczy powiedzieć co robisz, a ludzie traktują cię prawie jak prezydenta, szacunek dla nauczyciela w starszym pokoleniu jeszcze się utrzymuje, za to w młodszym nauczyciel znaczy po prostu przegrany. Wracam do domu codziennie jak kłębek nerwów, w depresji i poczuciu bezsensu tego co robię, ja nawet nie lubię pracy z dziećmi!!! Koszmar.

Witaj Siostrzyczko!
Obiecałam szefowej, że przepracuję ten rok do końca, a potem wyruszam na podbój świata, cokolwiek to znaczy. Muszę się przyznać, że jednak mam odmienne poglądy od reszty ludzi: lepsza żadna praca niż taka. Ale póki co, zostało mi jeszcze jakieś siedem miesięcy w zoo. Najgorsze jest to, że ja mam nawet do siebie pretensje o to, że nie lubię swojej pracy, więc jak mogę wykonywać ją dobrze. Jedno wiem na pewno, nie wytrzymałabym nawet tych trzech miesięcy bez Aśki. Wiesz Aśka ma specyficzne i jak na mój gust bardzo zdrowe podejście do młodzieży i szefostwa zarazem. Można powiedzieć, że jej motto życiowe brzmi: olej to! (gwoli wyjaśnienia, to znaczy wszystko nad czym zastanawiasz się dłużej niż pięć minut). Dzięki temu zbawiennemu podejściu, udało mi się przeżyć, zachowując w miarę zdrowy stan umysłu. Tak więc olewam radę pedagogiczną, na której wszyscy nerwowo zerkają na zegarki, starając się oczywiście w między czasie ratować nasze małe zoo przed degradacją. Musisz przyznać, że jest to szczytny cel, prawie że misja świętej inkwizycji. Po trzech godzinach rozwodzenia się nad utopią, padam na twarz. Mam dość wszystkiego, nie cierpię swego życia, swego odbicia w lustrze, swego mieszkania, pracy, braku faceta… a miałam być dumną feministką. Ale to już nie modne. Idę spać. Pewnie popłaczę sobie trochę w poduszkę, dobrze mi to zrobi, ponoć należy wyładowywać agresję jak ma się taką potrzebę, ja mam olbrzymią, ale nie chce mi się tłuc poduszki, a faceta nie mam. No i proszę słyszysz mnie? Znowu zaczynam się nad sobą użalać, a miałam myśleć pozytywnie. Tylko nie mów mi, że sama gram rolę ofiary bo mi tak wygodnie. Obiecuję, że od przyszłego roku wezmę się za swoje życie. Bo na razie tkwię w szkole, no może nie dokładnie w ławce, ale już nie wiem, która strona jest gorsza. Jaka ja się czuję samotna…

Halo!
Listopad, miesiąc doła, na szczęście mam prywatnego psychoanalityka. Aśka wyrabia przy mnie nadgodziny słuchając moich wynurzeń. Chyba do końca życia zapamiętam widok Aśki piłującej paznokcie, zawsze na „sesji terapeutycznej”. Dziś udowodniła mi, że życie w związku ma sens, pod warunkiem, że nie bierze się go na poważnie. Biorąc pod uwagę wyobrażenia facetów na temat delikatnej i kruchej istotki jaką jest kobieta, raczej nie należy przed ślubem robić następujących rzeczy: puszczać gazy siedząc w jednym pomieszczeniu, jeść więcej niż wróbelek, co wyklucza możliwość bekania po zbyt obfitym posiłku jak i ewentualne wzdęcia. Udając się do toalety nigdy, ale to nigdy nie oświecaj faceta, że posiadasz normalne potrzeby fizjologiczne np. opróżniania się, co najwyżej możesz przypudrować nosek. Po tej tyradzie doszłam do wniosku, że raczej daleko mi do ideału kobiecości, tym bardziej, że przeciętnie jem więcej niż 70 kilogramowy facet, ale to chyba nie znaczy, że mam nadmiar testosteronu? Spojrzałam na Aśkę, z wyglądu dama, z zachowania, przynajmniej z pozoru, też, a je tyle co mały słonik, oczywiście słonik na diecie słodyczowej. Jedząc trzecią paczkę chipsów, naturalnie dietetycznych, postanowiłyśmy wziąć się za nasze życie. Jeżeli faceci robią nas w bambusa, to teraz my się zabawimy ich kosztem, nasze motto to: nigdy nie pokaż, jak bardzo ci na nim zależy nawet jeżeli ci zależy, bardzo inteligentne, nie sądzisz? Zaczynamy od jutra, ułożyłyśmy specjalny zimowy grafik: wyjazd na narty, niedługo ferie zimowe (odpoczynek od małych potworków, po etapie nauczycielskim chyba nigdy nie zdecyduję się na własne dzieci), punkt drugi: poszukiwanie bogatego naiwniaka, który będzie cię rozpieszczał do końca życia, punkt trzeci: rozwój duchowy, alias odkryj życie nocne w swoim mieście. Ale póki co, jutro czas do szkoły, już przeczuwam swoje poranne mdłości na myśl o starciu z małymi terrorystami, swoją drogą niektórzy mają naprawdę niezłe widoki na przyszłość w tej dziedzinie ( jak dotąd udało mi się zachować mój adres w ścisłej tajemnicy, czego nie mogę powiedzieć o samochodzie, co prawda szyb mi jeszcze nie wybili, ale pierwsze obietnice już słyszałam). Wróciłam do domu, pocieszając się myślą jakie tortury z gramatyki wymyślę na jutro, niestety stawianie jedynek to krótkotrwała radość, bo ile czasu trwa postawienie jednej kreski? A zresztą ostatnio doszłam do wniosku, że moja radość nie jest nawet w 1/10 współmierna do rozpaczy ucznia, więc po co się wysilać?

Dzień jak co dzień, przepycham się po wąskim korytarzu, lawirując między wrzeszczącymi, bijącymi się i rzucającymi różnymi przedmiotami młodymi, dobrze wychowanymi ludźmi. Niestety, schodów ruchomych tu brakuje, a pokój nauczycielski znajduje się na drugim piętrze, wbiegam mając nadzieję pozostać nie zauważoną, czasem przepycham się łokciami, w końcu to dżungla i takie zasady tu obowiązują. Dzwonek, horror się zaczyna. Ukochani gimnazjaliści wpadają do sali jak stado rozjuszonych byczków, dość zdziwieni faktem, że niby są tu po to żeby się uczyć ( z czasem nabrałam przekonania, że jednak nie do końca po to). Każda lekcja, siostrzyczko, wygląda tak samo. Przez bite 45 minut uspokajam Dąbrowskiego, któremu się wydaje, że jest ósmym cudem świata bo może każdemu przywalić i niewiele mu za to zrobią ( tu akurat ma rację), na szczęście dziś nie wbił nikomu cyrkla w rękę, jak miło, całkiem spokojny dzień i nawet klasy mi nie zdemolowali.

Wiesz, tak naprawdę poza prowadzeniem lekcji, które cieszą się dużym zainteresowaniem ze strony młodzieży ( mało kto po paru latach nauki języka obcego potrafi napisać ‘ja jestem’ prawidłowo), największą przyjemność sprawiają mi dyżury na korytarzach. Dyżur to najlepszy sposób na relaks pomiędzy jedną lekcją a drugą, moje zadanie głównie polega na powolnym spacerku po korytarzu i rozdzielaniu tłuczących się, wyrośniętych chłopców. Poważnie zastanawiam się nad zajęciami z karate, osobiście uważam, że każdy nauczyciel powinien nosić paralizator do szkoły. Poza bijatykami, mam również inne atrakcje, muszę na przykład uważać żeby w odpowiednim momencie rozpłaszczyć się na ścianie (zupełnie jak ta rybka, która czyści ściany akwarium z glonów) lub znaleźć się tam z pomocą paru młodzieńców bawiących się pociesznie na korytarzu, słodkie maluchy. Wszystkie te atrakcje bledną jednakże przy miłej konwersacji, którą często zdarza mi się prowadzić z ‘orłami’ naszej szkoły. Niedawno miałam interesującą pogawędkę z kilkoma chłopcami z 3 klasy, dowiedziałam się między innymi, że mój zawód w rzeczywistości powinien być wykonywany pod latarnią uliczną, tak się ubawiłam, że w stoickim spokoju starałam się mu skopać tyłek, ale niestety w szpilkach miałam nikłe szanse dogonić go, szczególnie na wypastowanej podłodze.

Po całym dniu robót w kamieniołomach za najniższą stawkę krajową ( i niech ktoś mi powie, że nauczyciel z powołania, to normalny człowiek) padam na łóżku, modląc się o potężne opady śniegu, może pozamykają szkoły na parę dni, modlę się w duchu. Postanowiłyśmy z Aśką palić kadzidełka na tą intencję

JAK ZDOBYĆ MĘŻCZYZNĘ TWOICH MARZEŃ?
Doszłam do wniosku, że jest to pytanie aktualne od zarania dziejów. Nasze babki i prababki zadawały sobie to kluczowe pytanie, tak istotne w życiu każdej prawdziwej kobiety. W ten oto sposób zrodził się pewien niepisany kanon mężczyzny idealnego, który istnieje i odradza się do dziś, pieczołowicie przekazywany z pokolenia na pokolenie.

A zatem jakie cechy posiada ów rycerz, o którym dziewice (których średnia wieku ostatnio nieco zmalała, po reformie edukacji zaś wzrosła z wieku ‚podstawowego’ do ‚gimnazjalnego’) śnią w bezsenne noce ?

Przede wszystkim, powinien być to osobnik: rycerski, troskliwy, opiekuńczy i szlachetny, albowiem przymioty duszy zawsze przemawiały do kobiet bardziej niż przymioty ciała (naturalnie pomijam tu bezkonkurencyjne przymioty portfela i konta bankowego, gdyż tematem tej refleksji nie jest wartość jaką sobą reprezentuje mężczyzna). Wyżej wymienione przymioty łatwo było rozpoznać niegdyś, na polu bitwy na przykład, jeżeli twój wybranek padał martwy w obronie twego honoru, bądź innej małoistotnej sprawie, wówczas z całą pewnością można było stwierdzić, że znalazło się Tego Jedynego (na krótko co prawda, ale w końcu nie ilość lecz jakość się liczy). Kobiety współczesne mają niestety nieco utrudnione zadanie, dlatego powinny pamiętać, że rycerz niezawodnie rozpozna w kobiecie damę. Dlatego też proponuję, w odpowiednim czasie, ukryć niektóre cechy osobowości wspólne dla naszej płci, jak np. wrodzoną inteligencję i błyskotliwość. Ogólnie znanym faktem jest bowiem, że nic tak nie odstrasza mężczyzn jak oczytana kobieta, która ma coś mądrego do powiedzenia na jakikolwiek temat. Pozbawiona tego uciążliwego i nietrafionego daru natury (pragnę nadmienić tu, iż mylne jest ogólnie panujące przekonanie jakoby dodatkowa zmiana barwy włosów na blond była tu szczególnie pomocna), jesteś prawie gotowa, jeszcze tylko zadbać o odpowiednią szatę, która subtelnie zwróci na ciebie jego uwagę mówiąc ‚jestem tego warta’. Jak dobrać odpowiedni dla siebie strój? Nic prostszego, na początek wybieramy długą, powłóczystą suknię, aby zakrywała nasze nogi, gdyż żadna nie chce być wybrana ze względu na coś tak ordynarnego jak nogi! Należy zadbać również o to aby nasza kreacja uwodziła i była ponętna w swej kobiecości, w tym celu najlepiej żeby była zrobiona z odpowiednio przezroczystego materiału. Najsubtelniej wygląda mała siateczka w okolicach klatki piersiowej, praktycznie również jest wyciąć następne dwa w okolicach pachwin, które niezastąpione jako naturalne wywietrzniki będą jednocześnie działały jak najlepsza ‚perfuma’ na męski zmysł zapachu (tyle się teraz mówi o naturalnych feromonach). Kolejnym krokiem na drodze do sukcesu jest naturalny makijaż. Najlepiej ograniczyć ilość ‚tapety’ do trzech rodzajów, dzięki czemu zachowasz możliwość wykonywania drobnych gestów mimicznych, typu uśmiech. Tak przygotowana masz niepowtarzalną okazję przyciągnąć jego uwagę swoją skromnością, elegancją i nie rzucającą się w oczy inteligencją.

Tak czarująca dama winna udać się, naturalnie w towarzystwie przyzwoitki płci tej samej (im brzydsza tym lepsza), do miejsca gdzie zwykli przebywać ‚rycerze’ współcześni. Po zlokalizowaniu miejsca męskiej refleksji i zadumy zwanego potocznie: speluną, pijalnią lub po prostu barem, zajmujemy miejsce strategiczne, które zarazem powinno być dobrym punktem obserwacyjnym (z doświadczenia wiem, że najlepsze choć niekoniecznie wygodne są miejsca przy barze, w przejściu, bądź nieopodal miejsca ustronnego, w które prędzej czy później, w zależności od stopnia natchnienia, każdy ‚rycerz’ musi się udać). Po zajęciu pozycji strategicznych pozostaje nam czekać, dyskretnie obserwując kandydatów spod sztucznych rzęs. Teraz naszym wnikliwym oczom powinien ukazać się widok męskich, imponujących…. zwłok. Cóż, kanon postury ‚rycerza’ współcześnie uległ drobnej zmianie, np. ostatnim krzykiem mody jest trenowanie pozy na ‚luzaka’, czyli im bardziej rozwalony na stole leżysz, tym wyżej w hierarchii społecznej stoisz, dodatkowo swoją pozycję społeczną można podkreślać swego rodzaju ‚godłem rodowym’ w postaci markowego dresu. Podstawowym treningiem jakiemu oddają się niemal codziennie ci waleczni mężczyźni jest wyrabianie tzw. mięśnia piwnego, który umiejscowiony jest w okolicach brzusznych. Najbardziej wytrwali w tej dziedzinie przeważnie przekazują tradycję z pokolenia na pokolenie, nieraz zdobywając uznanie okolicznych władz w postaci noclegu w hotelu o wdzięcznej nazwie ‚Wytrzeźwiałka’.

Ten, który zostanie w spelunie, aż do zamknięcia niewątpliwie będzie najbardziej wytrwałym spośród walecznych. Jednak wytrzymałość fizyczna to jeszcze nie wszystko, liczy się przecież odwaga i upór w dążeniu do celu. A zatem jeżeli ów jegomość zdobędzie się na odwagę by bronić swoich przekonań i praw, dzielnie rozbijając głowę barmanowi za odbieranie mu kolejnego napoju służącemu jeszcze głębszej refleksji, to znaczy, że możesz być pewna, iż nie zawaha on się użyć podobnych argumentów w każdej innej sytuacji.

W ten oto sposób wiesz już na pewno, że twój wybranek jest odważny i szlachetny w swych dążeniach. Nie wiesz jednak czy jest również troskliwy i opiekuńczy. Ten dylemat można rozwiązać jedynie poprzez szczerą i naturalną wymianę zdań. Tu trzeba zdobyć się na odwagę i zadać mu jakieś wyjątkowo bystre i przenikliwe pytanie, które rozproszy ewentualne wątpliwości, np. ‚Czy mogę się dosiąść?’, albowiem powszechnie wiadomo, że żaden troskliwy mężczyzna nie pozwoli damie stać podczas gdy on siedzi. Jeżeli odpowiedzią na to jakże wyszukane pytanie będzie pojedyncze czknięcie (beknięcie jest również dopuszczalne, choć nieco wulgarne), wówczas możesz być pewna, że znalazłaś Tego, który z pewnością Ci się nie oprze!

Sobota, czas na relaks, będę miała okazję wypróbować powyższą taktykę. Moje weekendy charakteryzuje jedna wspólna cecha, w piątek wieczorem zawsze dostaję amnezji dotyczącej mego życia zawodowego. W tą sobotę Aśka wyciągnęła mnie na dyskotekę dla snobów. Poszłyśmy do najdroższego lokalu w mieście, zdecydowane rozerwać się w porządnym i kulturalnym otoczeniu. Dla dodania animuszu zamówiłyśmy po drinku wydając przy tym zaledwie 1/3 miesięcznej pensji, ach te światowe życie, ostatecznie według nowej strategii mamy zacząć się cenić wysoko. Najwidoczniej nasze wysiłki zostały zauważone, bo wkrótce dołączyła do nas ‘interesująca’ grupka kulturalnych dżentelmenów, bez wątpienia obytych w świecie. Jeden pięćdziesięcioletni Francuz i dwóch Włochów sporo powyżej czterdziestki. W pierwszym odruchu miałam ochotę udusić Aśkę, która rozpływając się w uśmiechach zapraszała ich do naszego stolika, zupełnie jakby widziała pierwszy raz od tygodnia tort czekoladowy. ‘Przystojni inaczej’ dosiedli się z obleśnymi uśmieszkami, ale co trzeba przyznać, też z wypchanymi portfelami, z czego Aśka nie omieszkała zrobić użytek. Podczas gdy Aśka wniebowzięta rozmawiała po angielsku z Francuzem (każdy ma jakiegoś bzika, Aśki polega na tym, że jak słyszy faceta mówiącego w obcym języku to dostaje zaćmienia umysłu), ja starałam się dać delikatnie do zrozumienia pozostałym panom, że mój dekolt to nie wycieczka krajobrazowa. Ci zdecydowanie zachęceni moim brakiem zainteresowania, stwierdzili, że lubią stanowcze kobiety i wykazali dalszą chęć współpracy w dziedzinie rozwoju kontaktów międzynarodowych. Doszłam do wniosku, że jedyne neutralne miejsce to parkiet i to był największy błąd tego wieczoru. Tańczę w rytmach techno i rozglądam się trochę zbita z tropu, nie wiedząc czemu ludzie zerkają na mnie ukradkiem z uśmieszkiem na twarzy, obracam się i widzę z tyłu ‘mego’ Włocha, który obecnie przypomina paralityka z udarem mózgowym. Gdybym nie rozmawiała z nim pięć minut temu, przypuszczalnie darłabym się już w niebogłosy: niech ktoś wezwie karetkę, ten człowiek ma atak epilepsji, jedno dobre, że chociaż piana nie toczyła mu się z ust. Zażenowana do granic możliwości wracam do stolika gotowa wywlec stąd Aśkę za włosy. Przy stoliku kolejna niespodzianka, Aśka wyparowała, ale swoje rzeczy zostawiła. Nie mając większego wyboru siadam pomiędzy Francuzem a Włochem i daję im namiary na lepszy lokal w tym mieście, przekonując ich o walorach bywalców płci żeńskiej, zaznaczając jednocześnie o łatwości nawiązywania stosunków międzynarodowych w tamtej części miasta. Nie wiedzieć czemu, wkrótce po udzieleniu tej istotnej informacji, panowie uznali, że bardzo się spieszą, zostawiając mnie samą, za co byłam im więcej niż wdzięczna. Za chwilę dołączyła do mnie Aśka, dość chwiejnym krokiem szła w moją stronę z filiżanką kawy w ręku. Pomiędzy jednym czknięciem a drugim wyjaśniła mi, że wraca właśnie od tamtego stolika pełnego tych napakowanych mięśniaków, gdzie wyjaśniwszy jednemu z nich w prostych słowach, że jest idiotą i wieśniakiem, któremu słoma wychodzi z butów, wzięła sobie jego kawę, bo chciało się jej pić i przyszła sprawdzić co u mnie. W pierwszym momencie wryło mnie dosłownie w ziemię, ale za chwilę odzyskałam zdrowy rozsądek. Spodziewając się w każdej chwili zmasowanego ataku na nasz stolik, złapałam Aśkę za fraki i biegiem pognałam na postój taxi. Aśka przez pół drogi bełkotała jak to przykro, że tak nagle straciłam nastrój do zabawy, tym bardziej, że wieczór jeszcze młody.

Następnego dnia Aśka zawsze w konsternacji słucha relacji z przebiegu wieczoru, albowiem cierpi na dość powszechną chorobę tzw. urwanie filmu. Żałuj, że nie widziałaś jej miny jak opowiadałam, mogłam zaoszczędzić jej paru szczegółów widząc jak się męczy, ale w końcu od czego ma się przyjaciół.

Całą niedzielę starałam się spędzić intensywnie pracując nad własnym rozwojem, okopałam się w łóżku z herbatką, słodyczami i książkami, przeczytałam kolejną pouczającą, opartą na faktach, historię wielkiej miłości biednej kelnerki do multimilionera, oczywiście zakończoną ślubem. Po czym z westchnieniem w stylu, kiedy mnie to spotka, przytuliłam się do wielkiego pluszowego misia, z którym teraz sypiam. Tylko się nie śmiej, nie potrafię spać sama, a Artur (tak go nazwałam) przynajmniej nie chrapie i nie muszę mu przypominać żeby umył stopy przed wejściem do łóżka.

P.S. mam nadzieję, że ty nie masz tego problemu ze swoim Danielem. Pozdrawiam

i całuję.

Witam,
Humor poniżej zera. Na myśl o kolejnym tygodniu pracy nie mogę podnieść się z deski sedesowej, żołądek wariuje, muszę pić melisanę kubłami. Pedagog, to zdecydowanie nie jest mój wymarzony zawód. W nocy, jak zwykle, śniło mi się, że oblewam egzaminy, może powinnam skonsultować się z psychiatrą i zapytać czy to normalne, że co noc kibluję w siódmej klasie podstawówki.

W pracy niespodzianka! Wyobraź sobie, że doczekałam się pierwszej wizyty rodziców, cudowne doświadczenie, polecam dla wszystkich, którzy nadal mają złudzenia co do roli wychowawczej rodziny. Miałam dużą nieprzyjemność rozmawiania, a raczej słuchania monologu mamusi Dąbrowskiego (tak mojego pupilka). Muszę, aczkolwiek niechętnie przyznać, że zaczynam rozumieć a nawet współczuć biednemu Łukaszkowi. Przebywając w zamkniętym pomieszczeniu z taką ….kobietą, trzeba jakoś później odreagować stres, po pięciu minutach miałam ochotę wziąć przykład z obiektu naszej dyskusji i wbić mamusi cyrkiel w rękę. Dowiedziałam się o sobie paru konstruktywnych informacji: po pierwsze, fakt, że jej syn jest kompletnym imbecylem, idiotą i nieukiem z pewnością jest następstwem mojego obijania się na lekcjach, albowiem ona już wie, naturalnie z autopsji (tu wymieniła nazwę kursu wieczorowego j. angielskiego, na który regularnie uczęszcza), że belfrowie to szczwane lisy, zgarniające kasę za nic (może powinnam jej pokazać wyciąg ze swego konta bankowego?). Po drugie, jej syn, może i jest trochę nadpobudliwy, ale to cecha rodzinna, wszyscy w rodzinie są bardzo energiczni, na co ja odpowiedziałam, że w takim razie serdecznie współczuję, na szczęście sarkazm jest pojęciem bliżej nie znanym pani Dąbrowskiej. Po trzecie i najważniejsze, Łukaszek nie może być złym dzieckiem, ponieważ wszyscy wiedzą (najwidoczniej tylko ja żyłam dotąd w niewiedzy), że złych dzieci nie ma, są tylko źli pedagodzy, tu spojrzała na mnie wymownie, zupełnie nie wiem dlaczego. Nie pozwalając mi nawet zabrać głosu stwierdziła, że liczy na moją współpracę i nie przestając żuć gumy opuściła szkołę.

Możesz sobie wyobrazić, że tak podniesiona na duchu, musiałam jakoś dać upust swojej radości. Co 45 minut biegałam więc do szkolnej palarni, chociaż palić nie umiem, postanowiłam się jednak nauczyć. W końcu człowiek uczy się całe życie. Przez następne sześć godzin torturowałam się wyobrażeniami Łukaszka demolującego mi salę przy oklaskach dumnej mamusi, tą cechę lubię w sobie najbardziej, wrodzony optymizm. Trzy święte krowy (czytaj: trzy dyrektorki) takie problemy kwitują wyuczonym uśmiechem w stylu ‘a czego ty się spodziewałaś?’. Jedyna rada jaką otrzymałam od wyższej instancji to: proszę spróbować, nie używając siły fizycznej, palnąć delikwenta po mózgownicy, a nuż coś mu się poprzestawia. Radę wzięłam sobie do serca, zastanawiając się do końca dnia jak dziennik to wytrzyma.

Siódma lekcyjna, ostatnia dzisiaj, radośnie łapię dziennik i klucze od sali, zbiegam na parter, wyobraź sobie, że mam nawet coś na kształt uśmiechu na twarzy. Nie na długo, jak to powiedział ktoś mądry, im wyżej wzlecisz, tym boleśniejszy będzie upadek. Nie ma nic bardziej żenującego niż zjeżdżanie po schodach w pozycji leżącej, bez butów (które akurat w tym czasie musiały szybować jak dwie narty po stoczni w Zakopanem) przy widowni w wieku 13-15 lat. Ku ogólnej radości zgromadzonych, zajęło mi dobre parę minut zanim doczołgałam się po własne buty. Niestety dziennik i klucze wylądowały parę metrów dalej, niczym Quasimodo kuśtykałam po resztę nauczycielskich akcesoriów, kiedy usłyszałam obok siebie rzeczowe stwierdzenie nieznanego mi dżentelmena: ’Ale się wyje….!’. Rzeczywiście nie skłamał. Moja irytacja wzrosła niepomiernie widząc, że dorosły facet obserwuje bezczelnie jak próbuję pozbierać się do kupy, nawet nie oferując pomocy. Na szczęście, po chwili zabrał go dzieciak z III kl. krzycząc na tatusia, żeby się pospieszył.

Przez następne 45 minut siedziałam jak na chińskim łóżku ze szpilek, nie polecam, mój tyłek musiał przypominać poligon wojskowy. Dzieci z ‘troską’ w głosie proponowały, że załatwią mi dmuchane koło do pływania, żeby mi się wygodnie siedziało.

Teraz leżę w łóżku i łykam środki znieczulające, poważnie rozważając propozycję z kołem. Aśka zamiast wykazać odrobinę współczucia dostała czkawki ze śmiechu na wieść o moim ‘zjeździe’. Bezczelnie stwierdziła, że nie bawiła się tak dobrze odkąd sama zrzuciła swego eks ze schodów, dość specyficzne poczucie humoru, nie sądzisz? Aśka poradziła mi, żebym złożyła swoje CV w firmie ochroniarskiej, z takim chrztem bojowym i doświadczeniem w pracy w terenie nie mogą mi odmówić, jak twierdzi. Jednak osobiście wolałabym karierę wojskową. Mam słabość do mundurów, mogłabym przebierać w kandydatach na męża jak w ulęgałkach. Mama na pewno by się ucieszyła, w końcu o jedną starą pannę mniej ( bez urazy).

Twoja zbolała i posiniaczona siostra.

Świętowanie…
Wigilia! Trochę smutno bez ciebie obchodzić święta. Sama będę musiała stawić czoło zmasowanemu atakowi ‘dobrych rad’ na życie. Nie ma jak to uroki rodzinnych świąt, a propos Bożego Narodzenia, w tym roku nie będzie ciotki Izki co raczej dobrze wróży, może nawet uda się utrzymać pozytywną atmosferę przy stole zanim dojdziemy do opłatka. Jedyna pociecha w prezentach, choć ostatnio oświecono mnie, że na prezenty jestem już za stara, czego nie można powiedzieć o podejmowaniu jakichkolwiek ‘odpowiedzialnych’ decyzji życiowych, na to zawsze jestem za młoda. I jaki pożytek ma człowiek z pełnoletności?

Pomijając jednak fakt, że wytrzymanie jednych świąt w grudniu to nie lada wyczyn dla moich i tak już nadwyrężonych nerwów, to w ramach uprzyjemnienia tego okresu mam obowiązek stawić się na szkolnej Wigilii wydawanej dla ciała pedagogicznego, z mini mszą i jasełkami w programie. Mile widziane będą własne wypieki (czytaj: spróbuj nie przynieść a będziesz mieć nadgodziny do końca roku). Tak zmotywowana do udzielania się aktywnie w życiu naszej szkoły, kupiłam w supermarkecie ciasto i rybę po grecku, jak połowa rady pedagogicznej (jaka szkoda, raczej dodatkowych punktów za oryginalność mi nie przydzielą). Najbardziej jednak cieszy mnie fakt dzielenia się opłatkiem z ponad setką kompletnie obcych ludzi, po pierwszej pięćdziesiątce powinno pójść jak z płatka.

Z optymistycznych wieści z wielkiego świata, zarzuciłam na czas bliżej nieokreślony hulaszcze życie. Postanowiłam żyć zdrowo, zapisałam się nawet na kurs tai-chi, za dwa miesiące powinnam stanowić połączenie gibkiego ciała siedemnastolatki z umysłem Einsteina. Ponadto, hurtowo kupiłam parę książek bardzo pomocnych w rozwoju osobowości, szczególnie polecam: „Jak pokonać szefa siłą spojrzenia?” oraz „ Czy twój partner i ty jesteście astrologiczną połówką tego samego jabłka?”. Muszę przyznać, że jak dotąd nie udało mi się wymusić na szefowej podwyżki, choć raz miałam wrażenie, że chciałaby mi coś powiedzieć, oczywiście poza tym, że powinnam udać się do okulisty i zrobić coś z wytrzeszczem oczu. W temacie drugiej książki, przyznaję, że jest wytworem geniuszu. Ostatnio przeczytałam tam dokładną charakterystykę osobowości Broncia, potwierdziły się wszystkie moje najczarniejsze proroctwa, zawsze przypuszczałam, że jego urodzeniowy układ planet zaważy na przyszłości tego związku. Gdybyś miała ochotę wyszukać jakieś niedoskonałości w charakterze tego idealnego Daniela to mogę ci przesłać poleconym ten poradnik. Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć.

Moje pierwsze wrażenia po treningu tai-chi są dość niewyraźne. Delikatnie rzecz ujmując, czułam się jak ociężała baletnica próbująca zatańczyć jezioro łabędzie, w zwolnionym tempie. Stałam po środku sali gimnastycznej otoczona przez grono ludzi w wieku od dwudziestu do pięćdziesięciu lat, wymachując rękoma jakbym uczyła się latać. Mój oddech, który gwoli wyjaśnienia, powinien ze mnie wypływać naturalnie i płynnie, współmiernie do wykonywanych ruchów, przypominał raczej pracę lokomotywy parowej. Ze mną tak już jest zawsze, jak ktoś mi każe się zrelaksować i oddychać powoli, to tak się tym przejmę, że z tej gorliwości efekt będzie odwrotny. Sądząc po minach otaczających mnie osób rzeczywiście można osiągnąć stan nirwany prawidłowo „kierując” energią tai-chi. Patrząc na mnie można by stwierdzić, że właśnie przeżywam powtórnie jakieś traumatyczne wydarzenie z dzieciństwa. Chyba jednak powinnam zmienić kierunek mojego rozwoju duchowego.

Święta, święta i po świętach. A jednak Mikołaj jeszcze w tym roku się zlitował nade mną i zostawił parę prezentów pod choinką. Dostałam informator o studiach na ten rok, ciekawe od kogo, czyżby ten mało sugestywny drobiazg pochodził od naszych rodziców? Pewnie myślą, że od teraz będzie to moja ulubiona lektura do poduszki. Kolejnym dowodem uznania był pas wyszczuplający i krem przeciw celulitusowi, oczywiście od cioci Basi. Gdyby cię to interesowało to w tym roku przyszła na Wigilię z ‘super’ modelem, który właśnie stara się o rolę w filmie dla dorosłych (na oko ma całkiem niezłe predyspozycje). Ostatni prezencik, ale za to najbardziej praktyczny był od kochanego dziadka, nie wiem czy ci wcześniej wspominał, ale ostatnio jest na etapie rozpracowywania maści na hemoroidy, zgadnij co dostałam? Przyda się za jakieś dwadzieścia lat, choć dziadek zapewnia, że wcześniej. Poza tym święta przebiegały jak co roku, hucznie i wesoło, wujek oczywiście nie zapomniał przywieźć naleweczki własnej roboty, nad jej smakiem dyskusja toczyła się ładnych parę godzin, odniosłam wrażenie, że bukiet wszystkim odpowiadał.

Przez kolejny miesiąc powinnam żyć o chlebie i wodzie, na widok stołu z jedzeniem mam ochotę błagać o litość, lecz babcia jest nieugięta, co roku bezlitośnie mnie torturuje. Całe szczęście to tylko trzy dni, bo musiałabym korzystać z prezentów od cioci Basi.

Szczęśliwego Nowego Roku! Napisz koniecznie jak minął Ci Sylwester, jak znam Ciebie, to z pewnością nałożyłaś szykowną kreację i zapłaciłaś bajońską sumę za bal w kurorcie w górach. Niech żyje snobizm, zawsze lubiłam w tobie tą cechę, szczególnie gdy robiłaś prezenty. Ja, co prawda nie miałam na sobie wspaniałej kreacji, ale za to było mi całkiem komfortowo w powyciąganej piżamce. Noc Sylwestrową spędziłam z nosem przyklejonym do szyby obserwując fajerwerki, zupełnie jak dziecko śliniące się na widok ludzi jedzących ciastka w cukierni. Nochal wielkości Kilimandżaro i gardło przypominające czynny wulkanik skutecznie uniemożliwiły mi zabawę. Poza tym miałam mnóstwo czasu żeby nadrobić zaległości z użalania się nad sobą. Koleżanki, wszystkie co do jednej, zostawiły mnie samą, zupełnie nie rozumiem jak śmiały dobrze się bawić beze mnie, to podłość najwyższej kategorii! Dlaczego ludzie tak wyolbrzymiają Sylwetsrową zabawę, wszyscy biegają jak wariaci, wielkie przygotowania w każdej knajpie, zupełnie jakby w tym dniu świat miał się kończyć, jakby nie było innych okazji do świętowania, np. moje urodziny albo imieniny… Na etapie drugiego szampana doszłam do wniosku, że moje życie towarzyskie sprowadza się do picia do lustra i przytulania z pluszowym misiem w nocy. Na etapie trzeciego szampana postanowiłam zadzwonić do Broncia i udowodnić mu, gdyby miał wątpliwości, że potrafię się świetnie bawić bez niego. Odpaliłam każdy możliwy grający sprzęt w domu, popryskałam się perfumami (jakby akurat mógł coś poczuć przez telefon) i dzwonię. Przez pierwsze pół godziny dzielnie czekałam na połączenie przy włączonym telewizorze, radiu i odtwarzaczu cd. Po godzinie siadła mi bateria w komórce, dzięki Bogu za to! W podzięce do dziś kładłabym pieniądze na tacę, gdybym chodziła do kościoła. Około piątej stwierdziłam z całą pewnością, że sąsiadów na pewno udało mi się przekonać, że miałam wystrzałową sylwestrową zabawę. Przebiłam wszystkich, mogłam wyłączyć muzykę, nareszcie!

Za dwa tygodnie, jak wygrzebię się z łóżka, wybieram się na narty z Aśką, będziemy szusować po stokach w towarzystwie przystojnych narciarzy, innej wersji wydarzeń Aśka nie bierze pod uwagę. Na razie jej nie mówiłam, że nie umiem jeździć na nartach, ale kto by się przejmował drobiazgami, przypuszczam, że nie ma w tym nic trudnego, dwie deski plus dwa kijki i jedziemy!

FERIE!
Wielka radość zapanowała w moim skromnym życiu. Poczułam zapach wolności, nie ma jak to dobrze spędzony urlop! Wyjechałyśmy następnego dnia po pracy, spakowałyśmy się skromnie, żeby nie przeciążać naszych kręgosłupów. Ja wzięłam dwie walizki, Aśka dwie walizki i plecak, na weekend w górach powinno wystarczyć. Jak dwa juczne osły dotarłyśmy do Zakopanego, gdzie po wyczerpującej podróży postanowiłyśmy zwiedzić nasz ośrodek wypoczynkowy. Ponieważ była to pora wieczorowa, należało się stosownie ubrać, Aśka wyciągnęła nową kieckę i szpilki, ja nie chcąc pozostać w tyle poszłam w jej ślady. W holu pani z recepcji poinformowała nas, że dziś ani przez najbliższe trzy dni naszego pobytu nie będzie w hotelu żadnego balu przebierańców ani nawet wieczorku zapoznawczego. Niestety, piękne tradycje z czasów PRL zanikają w tym kraju. Aśka przerażona spojrzała na mnie i pyta: „ To co my tu będziemy robić?!”. Na co ja rzeczowo: „szusować”. Nieco przybite wróciłyśmy na górę zjeść mielonkę z puszki popijając dla zdrowotności winem. Rano, czyli około 12 (jak wiesz w czasie urlopu nie należy wstawać przed południem, bo byłoby to pogwałceniem wszelkich praw i zasad kodeksu urlopowicza, kodeks ten załączam ci na koniec listu, własnoręcznie spisany przeze mnie i Aśkę) wbiłyśmy się w nowe, specjalnie na ten cel zakupione kombinezony i wyruszyłyśmy wypożyczyć narty. Dzień był piękny, słońce wypalało gałki oczne a śnieg dodatkowo oślepiał. Zastanawiałam się jakim cudem ci ludzie widzą cokolwiek zjeżdżając z średnią prędkością 50 km na godzinę, niebawem miałam się przekonać. Aśka, jak zwykle, przygotowana na każdą ewentualność skwitowała moje wątpliwości szerokim uśmiechem i bezczelnie włożyła na nochala zgrabniutkie okularki. Założenie nart poszło mi prawie bez problemów (zważywszy, że robiłam to pierwszy raz w życiu), a przynajmniej tak twierdził chłopak z wypożyczalni, który wciskał moje buty w te śmieszne klamerki. Po dwudziestu minutach, spocona, dotarłam do wyciągu oddalonego o parę metrów. Kto by przypuszczał, że chodzenie na nartach może być tak wyczerpujące? I tu zaczynają się schody, pomyślałam, a dokładniej to wyciąg. W tymże momencie uznałam za stosowne oświecić Aśkę, że mam lęk wysokości i nie mam zielonego pojęcia o jeżdżeniu na nartach. Ta przyjęła to ze stoickim spokojem, wzruszyła ramionami i dodała wesoło: „ Teraz już za późno, zaraz wsiadasz”. Poczułam, że ogarniają mnie mdłości, a nogi nie należą już do mnie, rozumiesz więc moje zdziwienie, kiedy poniosły mnie w stronę krzesełka. Nim się obejrzałam, coś walnęło mnie mało przyjemnie po nogach i już siłą rzeczy siedziałam z Aśką na ławeczce. Było o niebo lepiej niż się spodziewałam, czułam się wspaniale w powietrzu, dookoła białe sosny, gałęzie uginające się pod ciężarem puchowej kołderki, w dole ludzie ze śmiechem zjeżdżają na nartach, krajobraz jak z bajki. Odprężyłam się całkowicie i poczułam, że są takie chwile, dzięki którym czujesz, że warto żyć. „Szkoda, że zaraz zatrzymają wyciąg i trzeba będzie wysiąść”, powiedziałam Aśce, „Wysiąść to będzie trzeba, ale wyciągu to oni nie zatrzymają”, wytłumaczyła mi ze śmiechem. W jednej chwili cała sceneria straciła swój urok, czułam, że narty ciążą jak ołów, spojrzałam na swoje nogi, może ostatni raz oglądam je w jednym kawałku, pomyślałam z paniką. Wydawało mi się, że nasza ławeczka mknie już z prędkością światła, mój Boże, czy tu nie ma ograniczenia do 50 ? „Skacz teraz!”, usłyszałam krzyk Aśki, więc naprężam się jak struna i wyskakuję najlepiej jak potrafię. „Jadę!!!”, wrzeszczę na całe gardło i po jakiś dwóch sekundach… już nie jadę, tylko leżę z nosem w śniegu. Słyszę jak ktoś krzyczy, żeby zatrzymać wyciąg, wszyscy wiszą sobie w powietrzu czekając, aż się pozbieram do kupy. Zawsze chciałam, choć raz poczuć się naprawdę ważna, no to mi się udało. Aśka stała dziesięć metrów dalej i starała się udawać, że mnie nie zna. W końcu pokuśtykałam do niej na jednej narcie, wspólnymi siłami wpięłyśmy na nowo drugą, po czym zademonstrowała mi jak się zjeżdża. Mnie interesowało tylko jedno, jak się hamuje.

Ruszyłam z górki, rozstawiając nogi najszerzej jak potrafiłam, zgięta w pół jak osiemdziesięcioletnia babcia. Aśka twierdzi, że wyglądałam jakbym chciała załatwić dwie rzeczy za jednym zamachem, wydalić śniadanie jednocześnie zjeżdżając w dół. Nie przejmując się tym specjalnie, szusowałam dumnie z prędkością ślimaka. Niestety, nie wiedząc czemu, nagle narty postanowiły na siebie najechać, a kijki zostać parę metrów z tyłu, w tym momencie uznałam, że właściwie najrozsądniej byłoby sobie trochę poleżeć. A ponieważ przypadki chodzą po ludziach, zanim udało mi się dotrzeć na dół odpoczywałam podobnie jeszcze około piętnastu razy. Cały wieczór Aśka pastwiła się nade mną, że skoro rozkładałam się tyle razy i za każdym razem ktoś musiał mnie podnieść, to mogłam chociaż załatwić nam darmową kolację z dwoma przystojniakami.

Następnego dnia postanowiłyśmy rozerwać się z dala od nart, ale nie od stoku. Wypożyczyłyśmy w tym celu sanki, zdecydowane odświeżyć wspomnienia z dzieciństwa. Wdrapywałyśmy się mozolnie pod górkę, czując, że w miarę wspinaczki zapał maleje wprost proporcjonalnie do przebytego dystansu. Ale my, kobiety ze stali, za twarde jesteśmy, żeby poddawać się bez walki! Nareszcie szczyt, czas wbić flagę. Rozejrzałyśmy się wkoło i nagle ogarnęło mnie dziwne uczucie, zupełnie jakbym parkowała trabanta w salonie BMW. Dokoła wylęgarnia przystojniaków, Aśka szepce „Trafiłyśmy na istną żyłę złota”, natychmiast wciąga brzuch i śmieje się perliście jakby co najmniej grała główną rolę w filmie. Jak można było przewidzieć, w tej samej chwili wysoki brunet sunie w naszą stronę na snowboardzie i po chwili pyta rozpromienioną Asię, „Może popchnąć wam saneczki dziewczynki? A propos, górka dla dzieci jest tam, tylko postarajcie się nie zmasakrować maluchów zjeżdżając!”. Zabieram czerwoną jak burak Aśkę i staram się pocieszyć ją wizją lepienia bałwana.

Ostatnia noc w Zakopanem. Nie zaszaleć to grzech, uznałyśmy zgodnie. W drewnianej karczmie tłok i ścisk, piwo leje się litrami, jest głośno i wesoło, nareszcie swojskie klimaty, zupełnie jak w domu, dzielę się ta głęboką refleksją z Aśką, która też wydaje się promieniować jakimś wewnętrznym światłem. W takim miejscu raczej wątpliwe jest by dwie samotne, piękne, inteligentne kobiety zostały niezauważone. Tak więc w krótkim czasie, za naszym łaskawym przyzwoleniem, dosiadło się do nas dwóch młodzieńców, młodszych o parę lat, ale na tyle dorosłych żeby wykluczyć kryminał. Jak się domyślasz poczułyśmy się lekko połechtane tym faktem, do czasu kiedy to młodzieńcy oświadczyli, że lubią kobiety dojrzałe, jak my. Aśce lekko opadła żuchwa, po czym od razu okazała swe święte oburzenie i co było nie najmądrzejszym posunięciem zapytała: „A po czym panowie wnosicie, że jesteśmy starsze od was?”. Oni nieco skonsternowani zaczęli się tłumaczyć dość niezręcznie, że w pewnym wieku kobieta skądinąd nakłada makijaż, co oczywiście dodaje jej tylko uroku i powabu, aczkolwiek w młodszym wieku wydaje się go nie potrzebować. To był cios poniżej pasa. Aby uniknąć katastrofy, postanowiłam interweniować, zmieniając temat na neutralny, a przynajmniej tak mi się wydawało: „ Macie dziewczyny czy jesteście tu sami?”. Przez następną godzinę sączyłyśmy piwo słuchając opowieści o wspaniałych, idealnych związkach, siedzących przed nami szczyli. Pięknie, dziewiętnastolatek daje mi wykład o życiu w związkach, żeby tego było mało, ma dłuższy staż zaręczynowy niż mi się kiedykolwiek udało osiągnąć, co jest tym bardzie deprymujące, gdy weźmie się pod uwagę, że ja nawet nie byłam jeszcze zaręczona. Po dwóch godzinach uznałam, że mam dość słuchania opowieści pod tytułem „Ona jest mi przeznaczona” i uznałam, że czas ratować równie przygnębioną Aśkę, zanim zacznie tempo gapić się w dno swego kufla. W milczeniu dotarłyśmy do pokoju, pogasiłyśmy światła, każda zajęta analizą własnego życia uczuciowego, nie muszę dodawać, że raczej nie były to pogodne refleksje. Po godzinie przewracania się z boku na bok, Aśka wygłosiła w końcu smutny monolog, który jak sądzę dotyczy po trochu każdej z nas.

„Całe życie czekam z tą samą naiwnością i nadzieją, że spotka mnie w życiu miłość wyjątkowa. Za każdym razem przechodzę ten sam proces, od zakochania poprzez przyzwyczajenie po znudzenie i w końcu wątpliwości, które prowadzą do kapitulacji. Zawsze pojawia się rysa, która z czasem rośnie do gigantycznych rozmiarów, aż w końcu nie mogę już jej ignorować. Właściwie nigdy nie poczułam tego co nazywają absolutną pewnością, przeznaczeniem w miłości. Zaczynam myśleć, że to tylko wytwór fantazji jakiegoś poety romantyka. Im więcej porażek mnie spotyka, tym bardziej dopieszczam swój wymarzony wizerunek miłości doskonałej. Wydaje mi się, że niczym ćma celowo podążam w stronę ognia, tylko, że ja w głębi duszy wiem, że się sparzę. Nie mogę jednak przestać marzyć, nie wyobrażam sobie życia choćby bez namiastki tej nadziei. Rzeczywistość zawsze blednie przy moich marzeniach i chyba to jest prawdziwy powód mojej samotności. W każdym związku czuję się prędzej lub później nieszczęśliwa, tak naprawdę będąc więźniem własnej wyobraźni. Wiem, że niedługo już będę zmuszona zakopać głęboko na dnie część swoich marzeń i zmierzyć się z prawdziwym życiem, które raczej nie polega na spacerowaniu po plaży przy zachodzie słońca. W przeciwnym razie, nigdy nie będę zadowolona z tego co mam. Jednego jestem pewna, miłości i szczęścia, na co dzień, z jedną osobą mogę się nauczyć, ale nie jestem pewna czy kiedykolwiek uda mi się uwierzyć, że nie ma na świecie miejsca na moje wymarzone oblicze miłości.”

Po tym wyjeździe zawiązała się miedzy nami niewidzialna nić, nie tyle przyjaźni, co taka, która łączy dwoje ludzi zjednoczonych tym samym marzeniem. Tobie kochana siostro życzę by każdy dzień zbliżał cię do Twojej krainy miłości.

P.S. załączam wspomniany wyżej kodeks urlopowicza.

KODEKS URLOPOWICZA

1. Nigdy nie wstawaj przed południem, chyba że wymaga tego leczenie zespołu KAC

2. Nigdy nie kładź się spać tego samego dnia co wstałeś

3. Pamiętaj, żeby nie wracać do domu z pełnym portfelem

4. Nigdy nie żałuj słusznie wydanych oszczędności

5. Słusznie wydane oszczędności to oszczędności zainwestowane w artykuły pierwszej potrzeby, jak np. piwo (im więcej tym lepiej), wszelkiego rodzaju wyroby cukiernicze znacznie podnoszące wskaźnik dobrego samopoczucia oraz drobne upominki i prezenty dla….Siebie

6. Nadmierny wysiłek fizyczny i umysłowy jest pogwałceniem zasad każdego szanującego się urlopowicza

7. Każdy szanujący się urlopowicz powinien wykazać na tyle kultury osobistej by poznać wszelkie atrakcje turystyczne danego zakątka, ważnym etapem jest tu zapoznanie się z tzw. życiem nocnym miasta

8. Jeżeli po powrocie do domu stwierdzasz, że wyglądasz znacznie gorzej niż przed wyjazdem to znaczy, że jesteś wzorowym urlopowiczem