Archive for kwiecień, 2004

Za głosem przeznaczenia

Author: Magdalena Janczewska

Wszystko zaczęło się od ptaszka, oczywiście takiego ze skrzydełkami, dostałam go w prezencie urodzinowym od rodziców. Miał piękną klatkę z małym domkiem. Jak wszystkie istoty uwięzione wzbudzał moją litość i chęć niesienia pomocy. Pewnego wiosennego, słonecznego popołudnia postanowiłam wyswobodzić biedaka choć na godzinkę, żeby skosztował radości rozprostowania skrzydeł na wolności. Wyniosłam klatkę do ogrodu i wyjęłam ptaszka, jak się okazało, po około pięciu minutach, nie był to jednak najlepszy pomysł choć intencje były szczytne. Kotek sąsiadów, zwany killerem postanowił pobawić się z moim ptaszkiem, zabawa nie trwała długo, nigdy więcej zwierząt domowych już nie miałam. Byłam wtedy zaledwie dziesięcioletnią dziewczynką, od tamtej pory stale mi się przydarzają takie rzeczy. Zawsze potrafiłam bezbłędnie wybrać w domu taką rzecz, która jest najbardziej krucha a przy tym najcenniejsza i stłuc ją zupełnie przez przypadek, na nic się zdały napomnienia i liczne kary, taka już byłam. Z czasem wszyscy się oswoili się z tym fenomenem, wszyscy poza mną. Dziś jako dorosła kobieta nadal ponoszę konsekwencje własnych pechowych poczynań. Nic więc dziwnego, że pierwsza reakcja moich bliskich na wieść o moich planach przyłączenia się do czerwonego krzyża, wyglądała następująco, biedna mamusia uderzyła w krzyk pełen przerażenia i zgrozy, tatuś najpierw zaczął się śmiać pojękując co chwila ‘świetny dowcip’, po czym zastygł w bezruchu na dobre pół godziny, moja młodsza siostra skwitowała to krótko ‘to będzie ciężka wojna, może nawet uda ci się wywołać nową’.

Po otrzymaniu błogosławieństwa bliskich, spakowałam parę niezbędników i udałam się z misją czerwonego krzyża do Afryki. Ponieważ nic innego nie potrafiłam w życiu robić, postanowiłam nieść pomoc potrzebującym i w ten sposób godnie dopełnić swego żywota na tej ziemi. Rozbiliśmy obóz w samym środku głuszy w południowo-wschodniej Afryce, już pierwszego tygodnia udało mi się wykazać, zaangażowałam do tego celu cały swój praktycyzm, umiejętność analitycznego myślenia i rozsądek. Wszystko na nic, mój pech przyjechał za mną aż do Afryki… Ku mojej głębokiej rozpaczy nikt nie chciał mi uwierzyć, że nie miałam nic wspólnego z wywołaniem wojny pomiędzy okolicznymi plemionami. Tłumaczyłam i przysięgałam, że chciałam tylko sprawić żeby nas zaakceptowano i przyjęto do swego grona. Odpaliłam te sztuczne ognie żeby sprawić radość dzieciom i uświetnić uroczystość zaślubin córki szamana i syna wodza Tuhu. Nie mogłam przewidzieć, że torpeda rozniesie szałas wodza a szaman uzna mnie za konkurencję i sprzymierzeńca wodza. W rezultacie dzięki wstawiennictwu moich kolegów z czerwonego krzyża, udało mi się uniknąć wydłubania gałek ocznych i obcięcia brodawek. Niestety, miejsce obozowiska było już spalone i trzeba było poszukać nowej osady. Ku mojemu wielkiemu żalowi i jeszcze większej trwodze, poinformowano mnie, że muszę opuścić misję czerwonego krzyża w pierwszym napotkanym nieście. A ponieważ z góry założyłam, że zostanę siostrą miłosierdzia do końca swych dni, nie miałam przy sobie wystarczającej ilości gotówki by powrócić do domu. Obiecałam sobie wówczas, że nie dam satysfakcji swojej siostrze i ten drobny incydent na drodze mojej kariery zachowam dla siebie. Póki co, nie wszystko jeszcze stracone, na pewno znajdzie się tu jakaś praca dla młodej, silnej osoby. Z sercem przepełnionym wiarą i nadzieją skierowałam swe kroki do budynku, który przypominał coś na wzór urzędu miasta. Za biurkiem siedział obleśny pan (zaraz się skarciłam w myślach za to wyrażenie, przecież nikt nie jest zasługuje żeby nazywać go obleśnym tylko dlatego, że jest…niechlujny), który był mocno zajęty wydłubywaniem resztek obiadu z pomiędzy swoich siekaczy. Czułam się dość niezręcznie przerywając mu podczas wykonywania tak ważnej czynności, ale przeznaczenie wzywało. Uprzejmie spytałam pana urzędnika czy nie wie, gdzie można w tej okolicy dostać jakąś pracę, najlepiej związaną z opieką nad chorymi (nadal nie rezygnowałam ze swego pierwszego powołania). Pan zrobił dość głupią miną, mlasnął jęzorem i wskazał kierunek północny dodając, na farmie tytoniu Jacka Miles’a. Przed oczami natychmiast stanęły mi sceny z „Pożegnania z Afryką”, w szczególności te z Robertem Redfordem. Pełna dobrych przeczuć wyruszyłam niezwłocznie w drogę, na spotkanie przeznaczeniu. Niestety, wkrótce się okazało, że przeznaczenie jakoś nie wyszło mi naprzeciw. Urzędnik wskazał co prawda kierunek północny, ale że farma leżała 20 mil od miasta zapomniał wspomnieć. Nie zniechęcona pierwszą małą przeszkodą ruszyłam pieszo w kierunku jak mi się zdawało północnym, w końcu ktoś na pewno będzie przejeżdżał i mnie zabierze, myślałam. Po trzech godzinach spacerowania, uznałam, że załapałam już odpowiednią dawkę opalenizny i czas rozejrzeć się za jakimś dżentelmenem podróżującym mobilnie. Po kolejnych trzech godzinach moja wytrwałość w dążeniu do celu została nagrodzona, słyszałam wyraźnie zbliżający się warkot silnika. Zgodnie z tym jak to się robi na filmach uniosłam dłoń wystawiając kciuk i lewą nogę w geście zachęty i międzyludzkiej przyjaźni. Po chwili, wzburzając kłęby kurzu, zahamował przede mną całkiem zgrabny dżip z napędem na cztery koła (zawsze miałam słabość do ładnych samochodów, choć to nie uchodzi), z okienka wychylił się ( tu w duszy usłyszałam chór anielskich głosów) jakby młodszy brat Roberta Redforda. Uśmiechnął się do mnie zniewalająco, co byłonie lada osiągnięciem zważywszy, że nie miał dwóch przednich zębów. Ale poza tym małym mankamentem był zdecydowanie moim ideałem. Onieśmielona naszym pierwszym spotkaniem siedziałam w milczeniu dopóki nie zajechaliśmy na farmę tytoniu. Robert kazał mi iść do kuchni i pytać o gospodynię (wkrótce to o mnie będą pytać pomyślałam z dumą). Okazało się, że i tym razem życie poddało mnie próbie, moja nowa praca polegała na zmywaniu garów i czyszczeniu podłóg. Robert zaś, ku mojej rozpaczy był wdowcem z piątką dzieci, lecz z tym mogłabym nauczyć się żyć ale nigdy już nie wybaczyłabym mu kłamstwa. Dżip, którym mnie podwiózł nie był jego, należał do właściciela farmy, u którego Robert pracował. Wiedziałam, że nie będę wstanie dłużej żyć obok Roberta po tym co nas połączyło, postanowiłam odejść z plantacji. Dla ogólnego bezpieczeństwa podjęto decyzję, żeby odwieźć mnie prosto do większego miasta portowego i wsadzić na statek do domu. Robert trochę bał się ze mną jechać, pewnie obawiał się, że serce mu pęknie z żalu, biedaczysko, ale ostatecznie drżącym głosem wyraził zgodę.

W porcie kupiłam bilet na najbliższy statek, im szybciej opuszczę ten niewdzięczny kontynent tym lepiej, myślałam. Niech los zadecyduje za mnie tym razem. Pomijając drobne problemy z chorobą morską przez pozostałą część podróży czułam się jak dama, przez ostatni tydzień rejsu wymiotowałam już tylko dwa razy dziennie i to wyłącznie po posiłkach, co za ulga! W trakcie podróży dowiedziałam się, że los skierował mnie na Bliskich Wschód a dokładnie do Arabii Saudyjskiej, myśl ta nie wydała mi się wstrętną, wręcz przeciwnie, zawsze uważałam, że Arabowie są bardzo męscy i tajemniczy w tych prześcieradłach na koniu, z szablą u boku. Wystarczy tylko znaleźć jakąś większą oazę i będzie można wybierać jak w sklepie z cukierkami.

Zaraz po opuszczeniu statku przystąpiłam do realizacji tego planu. W pierwszym punkcie planu założyłam natychmiastowe znalezienie karawany oraz wielbłąda. Zorientowałam się w portowych tawernach, że najbliższa karawana wyrusza za godzinę i na pewno nie weźmie ze sobą niewiernej. Nie przejęłam się specjalnie proroctwem albowiem byłam gorliwą chrześcijanką, co mogłam w każdej chwili udowodnić, miałam przy sobie metrykę urodzenia i wszelkich komunii świętych, w tym momencie rozpierała mnie duma człowieka zadowolonego z siebie. Przewodnik karawany, dziwne, ale nie wydawał się być równie dumny z powodu mojej zaradności. Starałam się mu wytłumaczyć, że potrzebuję podwózki tylko do najbliższej oazy, bo tam czeka na mnie przyszły mąż. Po minie przewoźnika sądząc raczej nie za dobrze rozumiał po angielsku, nie zniechęcona jednak tym faktem podjęłam próbę wytłumaczenia mu w języku migowym prostego zdania: Ja potrzebować wielbłąd żeby jechać z wami. Gdy byłam akurat na etapie porównywania moich piersi do garbów wielbłąda (innych pomocy naukowych pod ręką nie miałam), przewodnik nie wytrzymał stresu psychicznego związanego z kalamburami i zaczął coś krzyczeć po arabsku, pewnie prosił kolegów, żeby przyłączyli się do zgadywanki. Wkrótce nadbiegło dwóch panów, niestety wyraźnie im również nie powiodło się, albowiem zamiast wsadzić mnie na wielbłąda, zaciągnęli do zakładu psychiatrycznego. Mając przed sobą człowieka uczonego, nie obawiałam się o swój los, bez oporów wyjawiłam mu historię swego życia, poczynając od ptaszka w klatce. Doktor wysłuchał mnie z wyrazem troski i zadumania na twarzy, nareszcie ktoś dzielił ze mną smutki, ulżyło mi kiedy ten dobrotliwy staruszek stwierdził, że się mną zaopiekuje. Wkrótce dostałam nowe, czyste ubranie, w kolorze mało twarzowym ale prezentów się nie komentuje. Dodatkowo, przemiła pani zaprowadziła mnie do łaźni, gdzie mogłam wziąć prysznic. Potem poznałam inne panie, które dobroduszny pan doktor przygarnął pod swoje skrzydła. Czułam, że mój pech w końcu mnie opuścił. Chcąc odwdzięczyć się doktorowi za gościnę, postanowiłam przygotować mu wraz z moimi współlokatorkami powitanie niespodziankę. Muszę przyznać, że warto było, zorganizować tą niespodziankę dla samej miny staruszka! Kiedy wszedł do budynku wyskoczyłyśmy krzycząc ‘surprise’, tak mu się spodobało, że z radości zaczął tarzać się po ziemi w konwulsyjnym śmiechu. Musiał się nieźle ubawić, bo nie był wstanie wyjść na własnych nogach. Po tym zdarzeniu, nie widziałam już więcej staruszka, jego podopieczne przejął niekulturalny gbur, który nie podzielał mojego entuzjazmu związanego z przyjęciem niespodzianką. Nowy opiekun pozbył się mnie wkrótce na rzecz kilku milczących Arabów. Nie mając wyboru, ze łzami w oczach, opuszczałam jedyne miejsce od miesięcy, gdzie poczułam się jak w domu.

Arabowie dali mi damską wersję prześcieradła i siateczkę na twarz, jak miło z ich strony, nie chcieli żeby piasek dostał mi się do nosa. Jechaliśmy w milczeniu przez pustynne krajobrazy, bardzo żałowałam, że podróżuję samochodem a nie wielbłądem, ostatecznie co innego wjechać do oazy przepisowo na wielbłądzie, a co innego wzbić tumany kurzu przed namiotem ukochanego. A swoją drogą, ciekawe jak się domyślił, gdzie mnie szukać, bo że wiodło mnie ku niemu przeznaczenie nie miałam najmniejszych wątpliwości. Jednak zamiast palm i namiotów, które się spodziewałam ujrzeć, zobaczyłam kolosalny pałac otoczony olbrzymim murem z uzbrojonymi strażnikami. Nie spodziewałam się, że ukochany tak szybko się dorobił na pustyni, ciekawe czym handlował? Biedny czy bogaty, co za różnica, zaraz się spotkamy, drżałam z podniecenia. Ku mojemu zaskoczeniu, zamiast do ukochanego zaprowadzono mnie do sali pełnej pół nagich lub nagich kobiet, bawiących się jak na egzotycznym balu. Wszystkie były piękne, ale cóż uroda przemija a mądrość, jak w moim przypadku, zostaje. Zastanawiałam się co te kobiety robią u cnotliwego i rycerskiego człowieka jakim powinien być mój przyszły wybranek. Nie minęło trzy godziny jak ubrana w jedwabie i przyozdobiona klejnotami stanęłam przed obliczem pana domu, wielkiego księcia Amira. Był spełnieniem moich snów, co prawda głosów anielskich nie słyszałam, ale gdy tylko nasze spojrzenia skrzyżowały się przeszedł pomiędzy nami prąd, powietrze było wręcz naelektryzowane. Amir z pewnością czuł to samo, bo zaraz przystąpił do rzeczy. Jednak gwoli oczyszczenia atmosfery, nie chciałam zaczynać pożycia seksualnego z przyszłym mężem od nieporozumień, zapytałam kim są dla niego kobiety, które tu spotkałam. Odpowiedź była druzgocąca, Amir miał trzy żony i sto pięćdziesiąt sześć kochanek. Ze złamanym sercem i ściśniętym z żalu gardłem krzyknęłam rozdzierająco: jak mogłeś nie zaczekać na mnie! Zdradzona i oszukana powiadomiłam go spokojnym już głosem, że zniszczył naszą miłość w zarodku i że naturalnie nie mogę oddać się mu zanim się nie rozwiedzie i nie wyrzuci pozostałych wywłok z domu. Amir, niegodziwiec, wybuchł na to niepohamowanym śmiechem i powiedział, że odda mnie pierwszemu żołnierzowi. Nie wierzyłam własnym uszom, jak mogłam popełnić taki błąd, cóż serce nie sługa. Amir krzyczał żeby zabrać od niego jakąś wariatkę bo się Allah pogniewa czy ktoś taki. Moja męczarnia dobiegła końca, pogrążona w głębokim bólu po utracie już drugiej miłość swego życia, dałam się wywieźć gdziekolwiek, dosłownie. Zostawiono mnie pośrodku pustyni bez żywności i wody. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, życie straciło swój smak wraz ze zdradą Amira….

Ocknęłam się z potwornym bólem głowy i mdłościami, zupełnie jak na statku, tylko że to nie był statek ale… NAMIOT ! Udało mi się, pomyślałam, jestem w oazie. Z trudem podniosłam się z posłania i wyjrzałam na zewnątrz, tak, bez wątpienia byłam w zielonym raju pośrodku pustyni. Jakiś mężczyzna szedł w moją stronę, zmusił mnie do powrotu na posłanie i wyjaśnił, że mogę wrócić do najbliższego miasta z karawaną. „Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie”, odpowiedziałam i wyjaśniłam, że nie zamierzam ruszyć się stąd dopóki nie odnajdę swego przeznaczenia, to jest męża z przyzwoitym namiotem i przynajmniej jednym wielbłądem na składzie. Mężczyzna kiwnął potakująco głową i wyszedł, teraz wszystko zależało ode mnie, logika wskazywała, że trudno kogoś spotkać siedząc w domu czy namiocie. Postanowiłam niezwłocznie przystąpić do poszukiwań. Wyszłam na zewnątrz raczej mało powabnym zygzakiem, pierwsze kroki skierowałam w stronę największego namiotu jaki namierzyłam na tym polu biwakowym. W pierwszym odruchu chciałam kulturalnie zapukać, ale zaraz pomyślałam, że lepiej użyć dzwonka, nie wypada żeby dama waliła do drzwi, niestety z przyczyn niezależnych musiałam wejść bez pukania. Wnętrze namiotu wyglądało jak mini pałac Amira, jakieś 200m2 na oko. W środku palił fajkę (fe, bardzo brzydki nałóg ale postanowiłam się nie zrażać) młody, przystojny Arab. Nauczona doświadczeniem wyłożyłam bez ogródek cel mojej wizyty. Zapytałam czy nie mógłby mi pomóc, jako miejscowy, w przygotowaniu i rozprowadzeniu listu gończego za ukochanym. Na co on zdjął moją woalkę, obejrzał mnie od stóp do głowy i stwierdził, że list nie będzie potrzebny, bo właśnie go znalazłam. I wtedy… nie poczułam kompletnie nic, choć z drugiej strony może brak znaku to dobry znak. Ostatecznie zawsze mogłam się rozwieść, tym razem postanowiłam iść za głosem rozsądku a nie serca, zgodziłam się zostać żoną Wasyra. Jako jedyna żona, dostałam swój wymarzony prezent – wielbłąda. Układanka zaczynała tworzyć całość: był mąż, wielbłąd i oaza, tylko na jak długo? Czy pech się już nie odezwie? Czy przeznaczenie nie wezwie mnie do kolejnej świętej misji serca? Tego nie wiem – myślałam jeżdżąc na swym wielbłądzie u boku kochającego męża. Wiedziałam, że nie mogłam być pewna dnia ani godziny.